„Drzewo krwi” jest metaforą, która nie daje oparcia. Twarde łączy się z przepuszczalnym, zdrewniałe z żywym i natlenionym, statyczne ze zmiennym, skupione i zwarte z ciekłym. Polski tytuł prozy Kim De L’Horizon (w oryginale Blutbuch) stanowi metaforę rekonstruowanej przez De L’Horizon niebinarności. By to zrozumieć (choć zrozumienie to jednostronna, symboliczna, więc i patriarchalna kategoria), musimy udać się na poszukiwanie – ta czynność wpisana zostaje w tytuły czterech z pięciu składających się na książkę części. Ostatnia zaś w oryginale napisana została innym językiem (angielski zamiast austriackiego niemieckiego) – co utrzymane zostało w polskim przekładzie. Zresztą język, obok ciała, jest głównym bohaterem prozy De L’Horizon. Tytuł piątej części – Comming full spiral – odsyła nas do spełnienia (także w znaczeniu orgazmu rozładowującego napięcie i niosącego przyjemność) oraz do spirali (czyli do ciągłego ruchu, do oddalania się i zbliżania ku czemuś).
Zanim jednak wybierzemy się na poszukiwania i dotrzemy w miejsce, w którym opadnie napięcie, spojrzę w jeden z autokomentarzy osoby autorskiej. W ten sposób proponuję porządek lektury „Drzewa krwi”: od języka do ciała, a dalej od ciała do (innego) języka. Możliwe, że to porządek spiralny.
Autokomentarz, umieszczony w przypisie do tekstu głównego, brzmi następująco:
[…] wiem, że to za proste, by przedstawić rozkawałkowany świat w rozkawałkowanych tekstach. Wiem, że postmoderniści już dawno stali się klasykami […] wyszli wprawdzie z peryferii, ale stali się nowymi centrami, jak na przykład […] David Foster Wallace, który dzięki swej new sincerity chciał uciec przed ironią postmodernizmu […]. Jeśli zostaniemy przy nim jako przykładzie, zobaczymy – bez wnikliwego wpatrywania się, bo do tego w tym przypisie brakuje po prostu miejsca – tak, w DFW widzimy syna, który wgryzł się w swoje daddy issues (s. 156).
Zaczynam od szczegółu, cytuję niepogłębiony, metatekstowy przypis z „Drzewa krwi”, dodatkowo robię to we fragmentach – jakbym powielał queerujące założenia braku struktury i porządku, autorskich poszukiwań genealogicznych (bo i to oznacza tytuł tej prozy) zaczynanych w różnych miejscach, bez centrum i planu. W tym autokomentarzu interesuje mnie świadomość osoby piszącej, jej literacka wiedza i autoodniesienia. Najistotniejsze wydaje się jednak to, co wprost nieobecne lub niewidoczne – co osoba pisząca robi nieświadomie. Zarówno na poziomie formy i treści, jak i w polu powtórki procesu, który opisuje w cytowanym przypisie. Wszak ów przypis odnosi się do fragmentu tekstu głównego, w który wpisana została mocna autorska teza:
w klasycyzmie zawsze istniały pewne tendencje totalitarne: pomysł, że AUTOR ma totalną władzę nad materiałem, że „ma wszystko pod kontrolą”, łączy formę i treść w absolutnej harmonii (s. 156).
Dwa przytoczone cytaty, choć szczątkowe i marginalne w stosunku do literackiego tekstu głównego, są gęste od odniesień. Są również pisane grubą kreską. De L’Horizon wpisuje weń mocne terminy: centrum–peryferia, postmoderniści–klasycy, totalitaryzm, kontrola i harmonia kontra tekst, który „nie chce być straight” (s. 158). Wydaje się, że to nudne powtórzenie spolaryzowanych, wyostrzonych przeciwności, ale czegokolwiek tu dotkniemy, to się sparzymy; w którąkolwiek stronę ruszymy, ugrzęźniemy w pokładach wielokrotnych sensów. Problematyczny jest fakt, że każda interpretacja czy analiza tekstu „Drzewa krwi” – a przecież usilnie i, na razie, nieudatnie próbuję ją rozpocząć – sprowadzi nas w miejsce, z którego osoba autorska chce się wydostać. Osoba narratorska nie chce być klasykiem ani antyklasykiem, który z czasem staje się nowym klasykiem. Ten rytm znamy z historii literatury. Ten sam schemat przenieść możemy także na drugi z kontekstów pisania De L’Horizon, czyli „stawanie się”. W języku psychologii stanowi ono synonim rozwoju, w języku humanistyki zaś bliskie jest aktywnościom wypełniającym spektrum między ujarzmianiem a podmiotowością.
Poprzednie trzy zdania nie przesunęły mnie ani o krok w analizie prozy De L’Horizon. Wciąż staram się rozpocząć, zobaczyć, co jest dookoła, podrzucam konteksty, ale nie piszę o „Drzewie krwi”. Te autoobserwacje nie są retorycznym rozegraniem – raczej powtarzam w nich odruch twórczy De L’Horizon. Jego praca polega na (na)pisaniu siebie językiem, który nie chce być straight. Formuła „nie chce być” jest odległa od „nie jest”. Podobny dystans dzieli „nie jest” od „jest”. Można by założyć, że poprzednie zdanie jest jedną z definicji queerowania tożsamości. Tryb przypuszczający, który otwiera poprzednie zdanie, jest tu obligatoryjny. Osoba pisząca „Drzewo krwi” ma tożsamość „jak gdyby”, wciąż nieuformowaną, zmienną, podatną na odkształcenia czy zmiany. Taka forma opisu nie sugeruje chęci jej normalizacji; informuje nas raczej o tym, że próba interpretacyjnego wyjścia poza język tworzony przez De L’Horizon może być odczytana jako próba domknięcia jej projektu. Czyli rozmawiając (i pisząc) o „Drzewie krwi”, chcąc zostać przy zawartej w nim koncepcji, musimy wejść w język narracji. To pewna pułapka dla osoby straight. Robi krok i szybko wpada w kulturowe czy językowe sidła zastawione przez normy. W tym geście doświadczamy tego, czego De L’Horizon mogło doświadczać przed ustaleniem własnego języka. Perspektywa się odwraca: nie wiemy, jak mówić, by wyrazić realność, musimy się nauczyć nowych słów i ich wiązań; jednocześnie pozostają one dla nas obce i wprawiają nas w dyskomfort. Tak zapewne czują się osoby niebinarne w binarnym języku. Z tego powodu zmieniają jego struktury. To odwrócone doświadczenie nie jest stawką De L’Horizon. „Drzewo krwi” powstaje dla osoby piszącej. Wskazana przeze mnie wartość jest nadpisanym zewnętrznie doświadczeniem czytelnika. Ten może zrozumieć i doświadczyć tego, po co powstają nowe formy językowe dla określenia tożsamości, które „nie chcą być” straight. Nie chcą mieć tendencji totalitarnych, nie chcą kontrolować formy i treści według zewnętrznych wobec nich przepisów. Nie oznacza to jednak, że funkcjonują w odosobnieniu, w getcie albo w alternatywnej realności.
W tym miejscu – w styku tego, co straight, i tego, co „nie chce być” straight – dzieją się sprawy najciekawsze. Tu dochodzi do napięć, ale też do powtórzeń i przesunięć (znów: spirala). To pole do analizy rozumianej jako próba zrozumienia i zbliżenia.
Nie jestem pewny, czy De L’Horizon powtórzy pętlę Davida Fostera Wallace’a, o której mówi cytowany przypis. Mam takie przeczucie – ten świadomie tworzony na marginesie opór zostanie przesunięty do recepcyjnego centrum, stanie się istotnym „znakiem odniesienia”. A zatem w jakiś sposób utraci samodzielność i będzie używany przez mainstream „jako wzór, emblemat, może jako token”. Zostanie wchłonięty w totalizujące narracje podobnie jak wcześniej inne głosy samodzielności. To schemat oparty na sukcesie, na powodzeniu pierwotnych założeń tego, co oporowe i wywrotowe. W końcu „to” staje się widoczne, wzięte pod uwagę i niestety skapitalizowane. To schemat Foucaulta, zdaje się wciąż aktualny. W dojrzalej (założenie psychologii rozwojowej) funkcjonującym społeczeństwie powtórzenie tego koluzyjnego schematu byłoby trudniejsze – doszłoby do koegzystencji przy uszanowaniu różnic, bez hierarchicznego wchłonięcia i uporządkowania w patriarchalnej narracji (proszę czytać to jako odniesienie do psychoanalitycznie rozumianych daddy issues).
Na próbie takiego dojrzalszego łączenia opierać się może to, co klasyfikowane jest przez De L’Horizon jako niebinarność. Myślę tu o łączeniu różnych aspektów w sobie, nie o relacjach społecznych. Działanie społeczne może być kolejnym etapem zmiany, jeśli oczywiście pobierzemy odpowiednie lekcje. Żeby to wszystko zrozumieć, musimy się cofnąć i prześledzić tożsamościową (wciąż nie wiem, czy to dobre słowo) pracę (znowu wątpliwość) osoby tworzącej narrację „Drzewa krwi”. To moment, gdy z analizy przypisu i jego komentarza przechodzę do próby opisu całości.
Kolejne części „Drzewa krwi”, według ich tytułów, są poszukiwaniem: rzeczy wyrzuconych na brzeg, dzieciństwa, matczynego drzewa krwi i Rosemarie. Kolejność brzmi jak metaforyzowanie procesu rozwoju: od wyłaniania się fragmentów osobowości (wyrzucenie na brzeg może oznaczać poród), przez kształtowanie się tychże fragmentów w całość (dziecko), po szukanie korzeni – genealogii po kądzieli (matczyne drzewo krwi) – i odkopywanie tego, co zamknięte zostało w krypcie rodzinnej pamięci (Rosemarie). Rodzinna krypta to autorska formuła Joanny Bator, która przy pomocy tego określenia opisała transgeneracyjne traumy[2].
W prozie De L’Horizon księga krwi nie ustanawia jednak hierarchii według znanych w kulturze europejskiej wzorów rozwojowych. Nie ma tu powtórzenia fazy matczynej (dualnej) i ojcowskiej (trójkąta). Tożsamościowe zależności od jednego i drugiego rodzica opisane zostają osobno, nie oznacza to jednak, że się nie przenikają. Ich osobność i następstwo wynikają raczej z porządku opowieści niż z porządku przeżyć. Mówią nam o tym ślady ulokowane w tekście, przykładowo: „Ale sorry, wszystko po kolei. Oczywiście nie straight, lecz po kółku graniastym” (s. 119). Ta plątanina języków i sprzecznych metafor z zacytowanego zdania dobrze oddaje to, co robi De L’Horizon, produkując niebinarny język.
W jednym z miejsc czytamy:
pisanie jest w zachodniej kulturze, od Odyseusza, zawsze próbą odnalezienia domu, którego być może już nie ma, który być może trzeba dopiero opowiedzieć. Tym, co niesie Odyseusza, jest w takim samym stopniu morze, jak i język […] gdy bogowie w końcu decydują, że wolno mu wrócić, musi przeżyć wszystko jeszcze raz, jeszcze raz przejść cały cykl: opowiada o tym, co mu się przydarzyło, o wojnie, o tułaczce, opowiada, żeby mieć przyszłość, wrócić tam, gdzie nie będzie już w domu (s. 63).
Ten cytat pokazuje nam styl myślenia oraz afekty zawarte w prozie De L’Horizon. Wygłos kontaminuje smutek i tęsknotę. Poprzedza go połączenie tego, co w kulturze szeregowane jest jako matczyne (morze) i ojcowskie (słowa). Nie ma tu hierarchii. Odyseusza niesie jedno i drugie równocześnie. „Drzewo krwi” ma wiele rozgałęzień, na których wypuszczają liście bajki, baśnie, legendy, akademickie opracowania kulturoznawcze, teksty i opowieści odsyłające nas do „źródeł” europejskiej kultury. Wśród nich znajdują się kanoniczne teksty literackie, krytyczne rozprawy dotyczące rozwoju i kształtu społeczeństw oraz inne apokryficznie unieważniane przekazy. Spotykając je, De L’Horizon ponawia praktykę drugiej fali feminizmu, w szczególności tak zwanego feminizmu kulturowego, w ramach którego powstawały teorie rewaloryzujące opowieści z marginesu. W szczególności myślę tu o projekcie Écriture feminine. Ten filozoficzno-literacki eksperyment miał na celu zastąpienie psychoanalitycznej kategorii kobiety jako braku koncepcją pozytywnej kobiecej podmiotowości. Bator pisze, że owa koncepcja stanowi najbardziej konsekwentną i ambitną próbę znalezienia dla kobiety „domu” w języku.
Z filozoficznego punktu widzenia idzie o poddanie w wątpliwość stabilnego koherentnego cogito, seksualnej neutralności; poddanie w wątpliwość istnienia transcendentalnych i uniwersalnych jakości rozumu; poddanie w wątpliwość przekonania o przezroczystości języka. […] Kobiecego podmiotu jeszcze nie ma, ale pojawia się w szczelinie fallicznego języka. Tam, gdzie filozofowie widzieli brak, Irigaray mówi o pieszczocie i dotyku, tam gdzie było psychoanalityczne prawo ojca, Cixous i Kristeva przywołują grę i śmiech. Z tego wszystkiego nie wyrasta jednak żadna nowa definicja tożsamości, bo tylko rezygnując z tworzenia mitów można bawić się na ruinach starych[4].
Cytując Bator, nie chcę napisać, że De L’Horizon powtarza zapoznany projekt – różnice są tu istotne – ale że stawki w grze są podobne. Ostatnia refleksja może napełniać nas smutkiem – wciąż trzeba powtarzać ów ruch konstruowania podmiotu w nie swoim, nieprzylegającym do ciała i doświadczeń języku. Wciąż trzeba majsterkować na ruinach mitów, grać tekstem, pisać ciałem, choć już nie w śmiechu, częściej w smutku.
Jednocześnie między Écriture feminine a praktyką pisarską De L’Horizon zachodzą istotne różnice. Otwierając przestrzeń dla istnienia w języku osoby niebinarnej, nie szuka ono obrazów „pozytywnej inności”, księga-drzewo krwi łączy w sobie miłosne i agresywne, opiekuńcze i przemocowe. Bez różnicy rodzaju, wątki ojcowski i matczyny (później też wątki poprzednich pokoleń) są emocjonalnie ambiwalentne. Dalej, szukając znaków-odpowiedzi na swoje pytania w historiach i w ciele, wciąż skupia się na tym, co osobiste (rodzinne) i społeczne (rasowe i klasowe nierówności), w ten sposób jego projekt staje się wypowiedzią polityczną. De L’Horizon przesuwa więc granice Écriture feminine, pisanie ciałem nie odnosi się tu tylko do podmiotu-ciała, do doznania i wyrażenia przyjemności. Ciało staje się tu łącznikiem, wychylone jest w stronę relacji; ciałem się doświadcza siebie i innych. W ciało bierze się innych, ciałem uspokaja się emocje, ciałem zaspokaja się pragnienia. Ciałem się jest, ciała się używa. Ciało jest miejscem ambiwalencji, przyjemności i pogardy. Wymienione aspekty odsłaniają opisy seksu. Jest w nich pożądanie, oddanie, zachłanność, bliskość, pragnienie, przemoc, brutalność, agresja. Seks jest synekdochą relacji, ciało metonimią zabiektalizowanego podmiotu: „nie powiedział_m, że jestem pełn_ wejść, że jak dom opieki mam tysiąc drzwi wejściowych, ale żadnego wyjścia, że jestem zagracon_, że moje ciało wciąż jeszcze nie należy całkiem do mnie i dlatego nie ma dla niego miejsca” (s. 235).
W jednym z miejsc autofikcyjnej prozy De L’Horizon pisze: „Nie myślę o tym abstrakcyjno-psychologicznie, lecz całkiem konkretnie” (s. 251). Ta kwalifikacja odnosi się do metafory pustki, dziury. Jednocześnie można odnieść ją do całego procesu zbliżania się do siebie. Gdy ciało staje się nośnikiem doświadczeń i emocji, abstrakcja musi zniknąć. Tyle że ciało nie jest tutaj celem.
Celem jest język splatany jak sweter dla babci: „gdy to piszę, siedzę na kanapie, dziergał_m ten pierdolony sweter, próbując celtyckiego warkocza, pięć nici na drutach, ale stale gubił_m drut pomocniczy, kurewsko delikatna wełna wysuwa się z palców, zwłaszcza przy krzyżowaniu, stale panicznie szukam opuszczonych oczek, ale teraz już nie mam siły” (s. 149). Proces pisania splata się (sic!) z techniką kobiecej wypowiedzi[6], a cytowane zdanie łączy różne języki (w przypadku tłumaczenia polski i angielski), by w dalszej części akapitu osunąć się w pijacki manifest, w którym „możemy uderzyć językiem w naszą political correctness” (s. 150), a na końcu powrócić do ciała: „chcemy waszych ciał, ale was nie” (s. 150). Refleksja De L’Horizon się zapętla, płynie ruchem spiralnym, oddala się i zbliża od/do ciała. Ten sam ruch wytyczy upragnioną bliskość z babcią: „a teraz myślę, że to omijanie jest być może jedynym ruchem, którym człowiek może się do ciebie zbliżyć” (s. 267). Dzierganie jest też wiedzą o tym, „jak nie zlodowacieć, jak nie żyć w sercu zimy” (s. 163), co możemy odnieść do baśniowych opowieści, ale i do historii matki i babki opisanych przez osobę autorską. Lód, woda, mróz to metafory odsyłające nas do różnych stanów skupienia, do możliwości zmian, przeistoczeń. „Drzewo krwi” jest nimi inkrustowane.
Tekst „Drzewa krwi” także się zmienia, odkształca na naszych oczach. Dialekt łączy się z językiem literackim, język narodowy z obcym, powstają neologizmy, na końcu przeczytamy: „My mother tongue is talking. My father is silence. And my own tongue are tongues, and my tongues are dipping, dropping, blurring, streaming, rooting, flowing” (s. 305). Ostatnie dwa zdania zamykające piątą część i jednocześnie kończące całą narrację drzewa-księgi krwi zapisuję za De L’Horizon. W polskim wydaniu całą piątą część (pisaną w języku angielskim[7]) pozostawiono w oryginale i dodatkowo przetłumaczono przy użyciu Chatu GPT, którego pracę skorygowała tłumaczka. Jest w tej praktyce połączenia sprawności maszyny i doświadczonej translatorki pewna ambiwalencja. Brzmi to jak wcielenie ostatnich zdań „Drzewa krwi”: ojciec-bezcielesna maszyna milcząco przekłada, matka mówi, poprawiając, a z tego wypływa, cieknie, kapie i zakorzenia się zapis, nowy, niebinarny język, w którym ożywają zamrożone i zapominane matki. Rzeczywiście: „I don’t kill my parents. I am giving birth to my mothers” (s. 285). I tak się to wszystko zapętla.
Kończę pętlą, zdaję sobie jednak sprawę z tego, że konstrukcja szkicu o prozie De L’Horizon jest przewrotna. Zaczynałem od marginesu i autokomentarza, jakbym musiał się z czegoś wydobyć, poukładać sobie afekty i myśli, dopiero później mogłem ruszyć na poszukiwania z osobą narratorską. Lektura wymaga wysiłku – ale przynosi doświadczanie i refleksje, które są jego warte. De L’Horizon napisało nam coś istotnego zarówno w wymiarze tożsamościowym, jak i literackim.