Archiwum
21.10.2014

O spektaklu w Lisówkach w ramach projektu „Wielkopolska: Rewolucje” z Jolantą Janiczak rozmawia Magdalena Rewerenda.

Jak wyglądały początki Waszej pracy z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Lisówkach?
Przyjechaliśmy tam 14 maja i od razu spontanicznie postanowiliśmy zamieszkać z pensjonariuszami. Mieliśmy dziesięć dni, żeby się przygotować do projektu. Nie mieliśmy żadnego konkretnego pomysłu, bo nie dało się mieć. Przypuszczaliśmy, że będzie to praca dokumentalna: na bazie tego, co zastaniemy, będziemy budować spektakl. I tak się w sumie stało, ale nie od razu. Potrzebowaliśmy czasu, żeby znaleźć odpowiednią formułę, która zmieściłaby naszą i ich perspektywę. Najpierw zorientowaliśmy się, że większa część mieszkańców – czy to z powodu wieku, niepełnosprawności, czy innych chorób – nie ma siły, żeby cokolwiek proponować. Rozmawialiśmy, słuchaliśmy, co ich interesuje, przede wszystkim słuchaliśmy ich wspomnień. Na pierwszych spotkaniach bardzo trudno było zaktywizować wszystkich, jedni chętnie mówili o sobie, inni milczeli, jeszcze inni spali, po godzinie zaczynali po prostu wychodzić, znudzeni sobą nawzajem. Zostały tylko cztery osoby zainteresowane ewentualną zabawą w teatr. Na początku czuliśmy się kompletnie bezradni.

Jak zatem udało się Wam przekonać ich, by jednak podjęli współpracę?
Pani Renata, opiekunka i koordynatorka, która najlepiej zna mieszkańców, ich problemy, choroby i nawyki, wytłumaczyła nam, że mieszkańcy mają określony rytm dnia, do którego są przyzwyczajeni, więc najlepiej spotykać się po poobiedniej drzemce, a próby nie powinny trwać dłużej niż godzinę. Na początku godzina wystarczała, ale kiedy poznaliśmy się lepiej, często spotykaliśmy się sam na sam z mieszkańcami zainteresowanymi pracą – wtedy rozmowy trwały w nieskończoność. I powoli zaczęliśmy się zaprzyjaźniać.

Skąd pomysł, by punktem wyjścia uczynić „Świteziankę”?
Potrzebowaliśmy tekstu, który byłby polem, na jakim możemy się spotkać i otworzyć tematy, sprawy żywo interesujące zarówno ich, jak i nas. DPS Lisówki jest położony w lesie, do najbliższej wsi są cztery kilometry. Ta cisza, ten las i te opowieści, jakimi dzielili się z nami mieszkańcy, jakoś skojarzyły mi się z „Świtezianką”. Opowiadali o swoich aktualnych miłościach, o niedoszłym ślubie, który miał się tam odbyć rok temu, ale pan młody zmarł tuż po zaręczynach. Inna mieszkanka opowiadała o swoim ostatnim małżeństwie, które było przyjaźnią i finansowym kontraktem. Obraz, można powiedzieć, miłości pragmatycznej w zderzeniu z mitem romantycznej miłości w „Świteziance”, tworzył przestrzeń konfrontacji fikcji, marzenia z realnością, przeszłością i codziennością naszych aktorów z DPS.

Opowieści o miłościach pomogły stworzyć płaszczyznę porozumienia?
Właśnie one najsilniej uruchamiały tych mieszkańców, którzy mieli ochotę wziąć udział w naszej teatralnej zabawie. Po pewnym czasie, kiedy nam bardziej zaufali, poczuli być może sens podzielenia się sobą, swoimi sprawami, marzeniami, wspomnieniami. Za każdym z naszych aktorów stoi jakaś tragedia: niektórzy od razu wykazywali ochotę przekucia swojej historii w wartość artystyczną, w występ, ale inni wcale nie chcieli o sobie mówić.
Na początku pracowaliśmy w grupie, ale szybko okazało się, że pensjonariusze nudzą się historiami współtowarzyszy, które już pewnie słyszeli nie raz, i choć staraliśmy się angażować wszystkich, to zawsze ktoś zostawał na uboczu: bo miał zły dzień albo konflikt z kimś innym z grupy. Spotkania indywidualne okazały się ciekawsze: zarówno dla nas, jak i dla nich. Mogliśmy spokojnie poszukać spraw, tematów, na bazie których mieszkańcy potem budowali swoje akcje – występy.

Dlatego zdecydowaliście, że każdy uczestnik będzie miał „scenę” tylko dla siebie?
Rozbiliśmy spektakl na dwadzieścia parę stacji, rozłożonych po całej przestrzeni. W większości instalacji biorą udział mieszkańcy, ale są też takie, które są tylko naszym gestem wobec zastanego miejsca, na przykład salon gier, gdzie na stole bilardowym i innych polach gry położyliśmy jajka zamiast piłek, albo taras widokowy, na którym ustawiliśmy ławeczkę, koc i globus. W ogromnej, w zasadzie nieużywanej pralni rozrzuciliśmy dziesiątki pustych wieszaków. Staraliśmy się wydobyć nasze skojarzenia, które urodziło to miejsce. Niektóre instalacje są po prostu tym, czym są – jak pokój pożegnań. On tam jest, a w nim podpisane ubrania na ostatnią drogę. Zaś te instalacje, w których biorą udział mieszkańcy, tworzyliśmy razem z nimi, na przykład pani Kazia sama dla siebie wymyśliła postać dobrej wróżki, sama ułożyła dla siebie scenografię.

Od razu chętnie korzystali z tego prawa głosu i bez trudności komunikowali swoje potrzeby?

Myślę, że wyczuli, iż dzięki narzędziom teatralnym mogą przerobić swoje tematy, które w nich pracowały, a którymi nie mieli się z kim podzielić. Na początku potrzebowali silnej mobilizacji: w większości to są osoby w bardzo podeszłym wieku, ciężko doświadczone przez los, zmęczone. Po dwóch tygodniach udało nam się przekonać ich do siebie i naszego teatru, część osób się do nas przywiązała, interesowali się, gdzie jesteśmy i czy już wstaliśmy. Niektórzy autentycznie żyli próbami. Największą wartością tego projektu jest to, że nasi seniorzy znowu poczuli się potrzebni, że ich historie obchodzą kogoś, że mogą jeszcze coś zrobić dla siebie i innych. Poza tym wspólna praca pomogła łagodzić wzajemne niechęci, jakie oczywiście i tutaj, jak w każdej grupie, występowały. Wspólne działanie chociaż na miesiąc zbliżyło ich do siebie.

Nie obawialiście się nadużycia, o które nietrudno w przypadku projektów partycypacyjnych? Zarówno ty, jak i Wiktor Rubin oraz Cezary Tomaszewski macie doświadczenie w pracy opartej na zdarzeniu społecznym i spotkaniu z amatorami, ale ta sytuacja chyba była wyjątkowa, bo Waszymi partnerami były osoby obarczone różnymi niepełnosprawnościami?
Gdybyśmy zaproponowali taką pracę, jaką wykonujemy w teatrze, to byłoby to jedno wielkie nadużycie; gdybyśmy chcieli narzucić im jakieś postacie albo z góry przygotowany własny pomysł i swoje założenia. Czuliśmy, że najważniejsze jest szczere, otwarte spotkanie i że tylko z niego może coś ewentualnie wyniknąć. Kostiumy aktorzy też wybierali sobie sami i nikt nie był zobligowany. Ja się osobiście nie zastanawiałam, jaki będzie efekt naszej pracy, to się po prostu wydarzało, a my na końcu nadaliśmy tym wydarzeniom ramę. I ta rama to jest właśnie nasza interwencja.

A Twój przystanek, gdzie spotykamy Cię ćwiczącą na rowerku stacjonarnym, z zawiązanymi oczami i otoczoną pieluchami?
W DPS jest maleńka siłownia, nikt z niej prawie nie korzysta. Codziennie przed próbami biegałam tam, żeby zużyć energię i zwolnić rytm, żeby się dostosować do rytmu naszych seniorów. W Lisówkach biegałam więcej niż na co dzień i szybciej. Pewnego dnia po odwiedzinach we wspomnianym pokoju pożegnań, gdzie czeka pusty katafalk, nie mogłam się uspokoić. Zobaczyłam te podpisane buty, kreacje trumienne i jakoś sens tego miejsca uderzył mnie całą swoją bezwzględnością. Była ciepła noc, zamknęłam się w siłowni i zaczęłam biec, coraz szybciej i szybciej, zamknęłam oczy, pojawiły mi się te sekwencje, które potem napisałam na pampersach: Past Simple, Future Tense i tym podobne. Po chwili biegu z zamkniętymi oczami omal się nie połamałam. Szukałam swoich ćwiczeń do starości, przed którą codziennie uciekam dzięki biciu biegowych rekordów.

Czy dzięki wszechobecności śmierci łatwiej Wam było powstrzymać, pojawiające się w sposób naturalny, przywiązanie – bolesne w perspektywie nadchodzącej rozłąki i powrotu do Krakowa? Dla dzieci z Jarocina dzień, gdy kończył się „rewolucyjny” projekt, był niezwykle trudny.

Było jasne, że wraz z naszym wyjazdem skończy się jakiś ruch, przez jakiś czas być może nikt nie przyjedzie i znów nadejdą nudne niedziele w DPS. Jednak dzieci i starsi zupełnie inaczej przeżywają przyszłość. Dla dzieci ona jest i nie ma granic: wszystko się tam może wydarzyć. Tutaj wszyscy żyją z myślą, że być może dzisiaj widzimy się ostatni raz. I nikt nie ma złudzeń, że jest to final stop.

Jak okiełznać własne emocje w trybie takiej pracy?
Nie da się zaprzeczyć, że jest to miejsce bardzo obciążone emocjonalnie, gdzie trafiają ludzie, którzy nie mają się gdzie podziać i mniej lub bardziej świadomie czekają na koniec. Pierwsze dni były bardzo ciężkie, bo trudno do siebie dopuścić myśl, że tak to się kończy: w chorobie, kalectwie i przede wszystkim samotności. Mimo że DPS Lisówki ma najwyższy standard, jaki można sobie wyobrazić wśród tego typu ośrodków, to żeby znaleźć pozytywne strony przebywania w nim, trzeba się emocjonalnie napracować. Niby w grupie raźniej, ale co tak naprawdę łączy tych ludzi oprócz skazania na wspólne czekanie? Nie wiem. Samotność grupowa, cierpienie, czasem takie momenty, jak zabawy w innym DPS.

Już wkrótce kolejne pokazy tego spektaklu-instalacji. Czy podobnie jak inne projekty w ramach programu „Wielkopolska: Rewolucje”, zostanie on zaprezentowany w Poznaniu?
Kolejne spektakle odbędą w DPS Lisówki. Nie przeniesiemy przedstawienia do Poznania, ponieważ nie każdy z naszych aktorów jest w stanie podróżować. Zresztą spektakl tak silnie wiąże się z tym konkretnym miejscem, że przeniesiony w nową przestrzeń, byłby zupełnie inną historią. Ten teatr jest tu.

Jolanta Janiczak, Wiktor Rubin, Cezary Tomaszewski
z udziałem mieszkańców Domu Pomocy Społecznej w Lisówkach
„Jakiż to chłopiec piękny i młody”
w ramach projektu „Wielkopolska: Rewolucje”, którego organizatorem jest Samorząd Województwa Wielkopolskiego
kuratorka: Agata Siwiak
premiera: Lisówki, 27–28.06.2014

Na zdjęciu: Jolanta Janiczak, fot. Ula Tarasiewicz.

Spektakl w Lisówkach wystawiony zostanie ponownie 25 października 2014 roku, zaś 26 października polecamy konferencję w Studiu Słodownia w poznańskim Starym Browarze z udziałem twórców spektaklu i występujących w nim aktorów z DPS Lisówki.

Zobacz także recenzję „Jakiż to chłopiec piękny i młody”: Performatywna moc opowieści.

alt