Archiwum
22.07.2020

Jedni wynajęli na weekend cały domek. Inni spotkali się w brukselskiej galerii, prowadzonej przez Polaków. Większość natomiast zbierała się grupami w swoich mieszkaniach. Bo nie da się poczuć festiwalu w pojedynkę. A chce się poczuć, nawet wtedy, gdy jest on w wersji online.

Gdy w kwietniu doktor Ezekiel Emanuel, wpływowy doradca dyrektora generalnego Światowej Organizacji Zdrowia, oznajmił, że masowe zgromadzenia publiczne o charakterze muzycznym wrócą do normalności jako ostatnie – czyli nie będą się odbywać do końca 2021 roku – na branżę padł blady strach. Kolejne tygodnie były pasmem – wydawało się, że nieskończonym – informacji pod hasłem „odwołane”. Część organizatorów odkładała zaplanowane imprezy w gotowym już kształcie na rok kolejny, chcąc ułatwić artystom i menedżerom tworzenie nowego kalendarza, a przy okazji prosząc publiczność o zachowanie zakupionych już biletów. Inna część przesuwała terminy na jesień, licząc, że wirus odpuści. Byli i tacy, którzy po prostu odwoływali. Bez planu B, bez żadnego optymistycznego scenariusza.

Dla tysięcy fanów nastał sądny czas. Rok bez świąt. Lato bez wakacji. Wakacje bez sensu. Wielka smuta. Szybko się okazało, że streaming jest erzacem, bo nie transmituje emocji, nie umożliwia spotkania z innymi, nie wywołuje ducha miejsca. Żaden ekran nie był w stanie zastąpić sali koncertowej ani festiwalowego miasteczka, bo koncert na żywo jest społecznym rytuałem, w którym liczą się rozmowy, spotkania, spojrzenia, zakładany ubiór, a nawet pogoda… Tyle o streamingu, bo ostatecznie ma być jednak o czymś innym: znaleźli się bowiem śmiałkowie, którzy postanowili rzucić wyzwanie kwarantannie i jej rygorom.

Pierwszy był Jacek Żędzian. Najpierw chciał swój Rock na Bagnie, jak większość, zawiesić na kołku do następnego lata. Duch, który tchnie kędy chce, tchnął tym razem wzdłuż Biebrzy. Najpierw fani festiwalu błyskawicznie zebrali sto tysięcy złotych na ratowanie podpalonego Biebrzańskiego Parku Narodowego. Wierzę, że to była iskra (nomen omen), która skłoniła Żędziana do reaktywowania, odwołanej już, dziesiątej edycji festiwalu. I zrealizowania go w nietypowej, hybrydycznej formule.

Na program pierwszego dnia festiwalu (3 lipca) złożyły się transmisje koncertów z poprzednich lat, wybrane przez głosujących fanów. „Zagrało” w ten sposób dziewięć zespołów, od godziny osiemnastej do pierwszej w nocy. Po dniu online nastąpiło to, co odczarowywało rzeczywistość: dzień występów na żywo. Dziewięć zaproszonych grup koncertowało w trzech wynajętych studiach. W większości grali do chłodnych oczu kamer, tylko zespół Zimna Wojna postawił na show i zaprosił do studia grupę fanów, którzy na tę okazje nałożyli kostiumy panny młodej lub księdza. Niemal sześciogodzinny program spinali konferansjerzy, malowniczo nadający bądź z festiwalowej sceny, bądź z falującego w nurcie Biebrzy pontonu.

Miłośnicy Rocka na Bagnie docenili robotę. Słali podziękowania, gratulacje i fotografie samych siebie oglądających festiwal. Dwie setki ludzi zjechały się nawet do oficjalnie nieczynnego miasteczka festiwalowego w Goniądzu, by wywoływać ducha imprezy z bezpośredniej bliskości. Emocje nie ominęły lokalnego starosty, który podczas otwarcia imprezy rozdarł koszulę, ukazując pod nią koszulkę z logo tegorocznego festiwalu.

Jak wspomniałem, Rock na Bagnie online oglądano w grupach, czego jestem żywym dowodem. Nawet niewielkie towarzystwo pozwala wszak na stworzenie simulacrum (przepraszam za wyrażenie) sytuacji festiwalowej z właściwym jej gadaniem, plotkowaniem, ocenianiem i konsumowaniem. Dla pełni efektu przywdziałem nawet festiwalowy T-shirt. Za całą gastrostrefę wystarczyła lodówka kolegi z małą pomocą nocnego sklepu.

Drugi w pięknym dziele był Piotr Kolaj. Choć on chyba nigdy nie pogodził się z myślą o całkowitym odwołaniu dwudziestej edycji Ostróda Reggae Festival. Także dlatego, że wielu fanów zapowiadało swój przyjazd do Ostródy w czasie zaplanowanej imprezy. Ostatecznie dopomogła mu publiczna telewizja, a konkretnie znajomy organizujący w ostródzkim amfiteatrze koncert w ramach Wakacyjnej Trasy Dwójki. Reżim sanitarny podczas tej ostatniej zachowano w taki sposób, że amfiteatr zapełniono do połowy. To gwarantowało utrzymanie odległości między widzami, a jednocześnie wypełniło go mniej niż tysiąc osób, co automatycznie wyłączyło koncert spod rygorów dotyczących imprez masowych. Sprytne? Powiedziałbym wręcz, że chytre, grające na nosie lojalistom, wspaniale przebiegłe…

Skoro mogła w Ostródzie TVP, mógł też Kolaj ze swoim festiwalem. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć biletów sprzedano szybko. Nikt nie zdążył z festiwalowymi gadżetami, promocja imprezy była umiarkowana, ale fanom to nie przeszkadzało. Odstali swoje w kolejkach. Pozakładali maseczki. Odkazili ręce. Wypełnili personaliami druki przy wejściu. Zajęli co drugie krzesełko. Co nastąpiło potem, pamiętam już mniej wyraźnie. Bo nie byłem gotowy ani na błyskawiczny ruch tłumu, ani na niebosiężny ryk radości. Pierwsze chwile koncertu, pierwsze dźwięki muzyki w baśniowy sposób uwolniły drzemiącą w ludziach energię, odblokowały stłumione przez czas kwarantanny głosy. Amfiteatr aż drgnął, scenę przesłonili tańczący fani, horyzont rozkołysały flagi.

Całości pierwszego po kwarantannie letniego festiwalu muzycznego dopełnił niedzielny sound system. Na ostródzkim molo prowadził go Xiądz Maken. A skoro jest niedziela, prawił, to warto się modlić i pamiętać o wolności, bo ona jest najważniejsza. Warto też pójść na wybory, bo była to akurat niedziela wyborcza. Na jednej z drewnianych barier mola, na którym fani reggae oddawali się transowym tańcom, wisiał baner z hasłem „Otwarte klatki”. Pewnie był to tylko przypadek. W mojej imaginacji stał się jednak od razu symbolem i memento. Tym dobitniejszym, im większa była cisza po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów w restauracji z wielgachnym telewizorem włączonym na TVN.

Tak się złożyło, że w czasie pomiędzy oboma festiwalami zajmowałem się festiwalową lekturą – czytałem książkę Bartosza Żurawieckiego „Festiwale wyklęte”. Objętością zbliżająca się do pięciuset niemal stron, z czarno-białymi zdjęciami uśmiechniętych artystek i artystów, zwykle młodzieńczo urodziwych. A także z podziękowaniami dla rozmówców, bo Żurawiecki oparł swoją opowieść na rozmowach z uczestnikami zdarzeń: Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze oraz Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu.

To dziwne festiwale, stwierdza autor, gdyż „wypchnięto je ze zbiorowej pamięci”. Nie zaprzeczam. Nazwy tych festiwali kojarzą się dzisiaj z estradowym obciachem oraz peerelowskim konformizmem. Nawet radia żerujące na nostalgii słuchaczy nie nadają wylansowanych tam hitów, a wypromowane na kołobrzeskich i zielonogórskich scenach gwiazdy zbiorowo milczą. Natomiast debiutujący na tych imprezach artyści zaskakująco często wypierają ów fakt ze świadomości. Bez dwóch zdań: festiwale zakażone. Zakażone niepamięcią, wstydem, lekceważeniem. Dla jasności: nie byłem na żadnym z nich ani być nie chciałem, bardzo mgliście pamiętam jakieś transmisyjne urywki. Ale przecież nie o taki rodzaj niepamięci Żurawieckiemu idzie.

Peerelowska festiwalizacja była narzędziem polityki nie tylko kulturalnej, ale i historycznej. Nie przez przypadek wielkie plenerowe imprezy lokowano w miejscach, takich jak Zielona Góra i Kołobrzeg, a dodajmy jeszcze muzyczne Opole, chopinowskie Duszniki Zdrój albo filmowy Łagów. Wszystkie one odbywały się na Ziemiach Odzyskanych. Dlaczego? Miały wcale ważkie funkcje: bycia zarówno znakiem trwałości, jak i narzędziem swoistej kolonizacji, rzecz jasna, nie tyle militarnej, ile dokonywanej za pomocą soft power. Szło tylko o to, by ten soft power uczynić z jednej strony atrakcyjnym, z drugiej natomiast ściśle zgodnym z przewodnią linią ideologiczną. Trudno sobie wyobrazić coś lepiej realizującego ten ideał niż śpiewanie po rosyjsku albo w mundurze.

Zielona Góra wystartowała w 1965 roku. Szybko utrwaliła się konwencja, w ramach której koncerty otwierał fragment szlagieru „Podmoskownyje wieczera”, a wszyscy wykonawcy śpiewali dodatkowo „Zawsze niech będzie słońce”, piosenkę uchodzącą za radziecki hymn pokoju. Festiwal był imprezą prawdziwie masową. W lokalnych eliminacjach do występów na scenie w 1966 roku wystartowało pół miliona ludzi! To skala porównywalna w tamtym czasie do jugosłowiańskiego Dnia Młodzieży i masowych sztafet przemierzających wszystkie republiki federacji. Od 1967 roku imprezę transmitowała TVP (Jackowi Żędzianowi podrzucam wiadomość, że wystąpił wtedy na zielonogórskiej scenie duet dziecięcy z Goniądza). Dwa lata później kolejny level: transmisja przez Interwizję, czyli sieć telewizji krajów socjalistycznych.

Kogo tam nie było?! W jury zasiadali w kolejnych latach Władysław Szpilman (także w 1968 roku), Irena Santor, Czesław Niemen i Krystyna Prońko. Swoje kariery dyskontowali Czesław Niemen, Maryla Rodowicz, Anna German, artyści Piwnicy pod Baranami, Alicja Majewska, Halina Frąckowiak, Tadeusz Nalepa (który dyskontował w 1987 roku). Debiutowali albo prawie zaczynali: Michał Bajor, Janusz Panasewicz (siedemnastoletni), Grażyna Łobaszewska, Małgorzata Ostrowska, Urszula Kasprzak (dzisiaj po prostu Urszula, laureatka Złotego Samowara), Felicjan Andrzejczak (za chwilę w Budce Suflera), Grzegorz Markowski (za momencik w Perfekcie), Maria (teraz Majka) Jeżowska, Mieczysław Szcześniak, Kayah (o „demonicznych inklinacjach”, jak pisano), zespoły Bajm, Banda i Wanda, Lombard…

Część z nich wstydzi się dzisiaj logo Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Inni, jak Izabela Trojanowska, mówią: „to była nasza »Szansa na sukces«”. Pamiętajmy, że zmieniały się czasy i nastroje, PRL nie był polityczną ani społeczną bryłą. W 1981 roku dziennikarz „Panoramy” pisał, że festiwal z „imprezy par excellence politycznej zamienił się w ujmujące »wieczorne przyjaciół śpiewanie«”. Warto odnotować, że ostatnią edycję, już w czerwcu 1989 roku, prowadzili lubiani prezenterzy lubianego „Teleexpresu”, w tym Marek Sierocki; przy czym jeden z recenzentów ocenił, że telewizyjny dziennikarz „wypada niczym druh drużynowy”. W tym samym roku zastosowano też szeroko playback, na tyle jednak nieudolnie, że publiczność gwizdała i zaczęła śpiewać swoje piosenki. I to już nie było chyba „przyjaciół śpiewanie”.

Wojsko rozśpiewało się dwa lata później niż Zielona Góra. Występy grup i wykonawców mundurowych – którym towarzyszyli cywile – przez dekadę prowadził Stanisław Mikulski. Na początku zresztą aktor musiał szybko zmieniać mundury, bo prosto z Kołobrzegu jeździł na plan zdjęciowy serialu „Stawka większa niż życie”. Po latach jego konferansjerskiej dominacji pojawili się inni, w tym Krzysztof Materna, chwalony za swobodny styl.

Kogo tam nie było?! Utwory na Festiwal Piosenki Żołnierskiej pisali Stefania Grodzieńska i Jerzy Jurandot, a także Jerzy Wasowski, kompozytor hitu „Po ten kwiat czerwony”. Na scenie występowali Dwa Plus Jeden, Skaldowie, Katarzyna Sobczyk, Mieczysław Fogg, Urszula Sipińska, Zdzisława Sośnicka, Krzysztof Krawczyk, Małgorzata Ostrowska. O atmosferze festiwalu przesądzał fakt, że jego odbiorcami byli w większości wczasowicze przebywający akurat nad Bałtykiem albo zakontraktowane zakłady pracy z całej Polski. Przytaczana przez Żurawieckiego anegdota odmalowuje też atmosferę zakulisową, gdy na hasło „telefon z Moskwy!” wtajemniczeni spieszyli do garderoby na drinka.

To naprawdę ironia dziejów, że festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu – będące przecież w PRL-u manifestacją narracji ówczesnych zwycięzców – zostały tak skutecznie skazane na zapomnienie przez zwycięzców nowych. Stały się narracją pokonanych i zawstydzonych

– pisze autor. Na szczęście „Festiwale wyklęte” nie są nachalną próbą odzyskania czy modelowania pamięci. Żurawiecki nie buduje kulturowego mitu, nie powołuje też do życia scenicznych herosów. Niełatwo zresztą ulepić herosa z postaci pokroju Krzysztofa Cwynara czy Barbary Książkiewicz. Jego opowieść jest raczej nostalgiczna, z dodatkiem queerowego spojrzenia, które pozwala inaczej spojrzeć na tańczący pluton wojska czy któregoś z młodziutkich bardów radzieckiej piosenki. To bardzo odświeżające.

Podoba mi się także gra z pojęciem „wyklęte”. Słowo napompowane do granic pęknięcia, nadużywane w rejestrze napuszonej nowomowy warto i trzeba odnosić do spraw innych niż te rzekomo narodowe. Żurawiecki z wdziękiem słowo to przejmuje i odsysa szkodliwą tkankę.

Czy będę na koniec sugerował, że Rock na Bagnie i Ostróda Reggae Festiwal są naszymi obecnymi festiwalami wyklętymi? Bynajmniej. Chętniej powtórzę za Żurawieckim, że stają się one narracją pokonanych. A zwycięzcy nadal są głusi.