Archiwum
31.10.2017

Zafejkować się na śmierć

Waldemar Kuligowski
Felieton

Pacjenci mądrzejsi od lekarzy (zwłaszcza w kwestii stosowania szczepień). Rodzice mądrzejsi od uczących ich dzieci nauczycieli (jako poltergeist szkolnych zebrań). Biskupi, a nawet szeregowi księża – mądrzejsi od urzędującego papieża (szczególnie w sprawach ubóstwa i miłosierdzia). Ministrowie pouczający sprawującego urząd prezydenta państwa… Tych kilka przykładów można by z powodzeniem zaliczyć do przejawów zmierzchu autorytetów. Mówi się i pisze o tym sporo. Demokratyzacja dostępu do wiedzy, brzmi powtarzany refren, pociąga za sobą demokratyzację dostępu do pozycji eksperta. Precz z hierarchiami, żegnajcie dawne stratyfikacje! Każdy swoim lekarzem, nauczycielem, papieżem i prezydentem!

A nawet mecenasem sztuki i jej renowatorem, jak w 2012 roku w hiszpańskiej Borji. Cecilia Gimenez, przykładna obywatelka i wierna miejscowego kościoła postanowiła, w duchu wspomnianej demokratyzacji, wziąć się za odnowienie znajdującego się w „jej” kościele fresku. Było to dzieło „Ecce homo” XIX-wiecznego malarza Eliasa Garcii Martineza. W rezultacie, po interwencji pani Gimenez, powstało coś na kształt „Ecce monstrum”, obśmiewane w mediach światowych.

Chcę być dobrze zrozumianym. Nie potępiam postaw w rodzaju do-it-yourself, renesansu zainteresowania aktywnością hand made ani tym bardziej procesu demokratyzacji. Chodzi mi o dostrzeżenie tego, w jaki sposób pewne szlachetne pobudki skutkują czymś, co staje się chorobą naszych czasów. Bo od zmierzchu autorytetów do postprawdy droga jest naprawdę krótka.

Gdy w 2016 roku kolegium redakcyjne Słownika Oksfordzkiego ogłosiło, że słowem roku będzie „postprawda”, liczni komentatorzy pokpiwali. Termin „odnoszący się do lub opisujący sytuację, w której obiektywne fakty mają mniejsze znaczenie w kształtowaniu opinii publicznej niż odwołania do emocji i osobistych przekonań” nie opisywał, zdaniem wielu, niczego nowego. Tłum kierujący się emocją już przed wiekami wybrał Barabasza, a nie Jezusa. Inne tłumy, w innych miejscach, otumanione fałszywkami dokonywały rzezi, czystek, samosądów, linczów. Dwa kluczowe XX-wieczne totalitaryzmy – sowiecki i nazistowski – także karmiły swoich wyznawców propagandą, dla której określenie postprawda brzmi niczym nobilitacja. Czy to zatem rzeczywiście nic nowego?

Przypomnę, że jako pierwszy o „erze postprawdy” pisał Ralph Keyes w 2004 roku, zwracając uwagę, iż ważna jest popularność mediów społecznościowych, w których – uwaga! – informacjami się chętnie dzielimy, ale ich nie weryfikujemy. Wybitnie sprzyja to „viralowej” naturze postprawdy. Będącej nie pomyłką czy zmyśleniem, ale świadomym aktem „wytwarzania” fałszywych informacji. Znaczący dla redaktorów Słownika Oksfordzkiego na pewno był kontekst, w którym wyróżnione wyrażenie zaczęło funkcjonować. Postprawda stała się bowiem nowym paradygmatem; fake newsy stały się nowymi newsami. To one dominowały w Putinowskim oglądzie sytuacji na Krymie i Majdanie, to one zdominowały publiczną debatę przed referendum w kwestii Brexitu, to one zadecydowały o wyniesieniu Trumpa na fotel prezydenta USA. Peter Pomerantsev, mając za sobą dekadę pracy w moskiewskich mediach, zawyrokował w związku z tym, że różnica między prawdą a kłamstwem stała się passé, a wszystko jest „tylko PR-em”. Jego książka nosi tytuł „Nic nie jest prawdą i wszystko jest możliwe”.

Oczywiście nie ma najmniejszego powodu, by uwagi Pomerantseva odnosić li tylko do sytuacji w Rosji, gdzie, jak pisał, „gangsterzy stają się artystami, kopacze złota cytują Puszkina, a członkowie Hell’s Angels pozują na świętych”. Postprawdy żeglują bowiem z powodzeniem przez całą ludzką ekumenę. Fake newsy dotyczą globalnego ocieplenia, kryzysu uchodźczego, kondycji światowej demokracji – i wielu innych spraw, którymi zajmują się ludzie. Fake newsami stoją brukowe gazety, kolorowe żurnale plotkarskie, niezliczone portale w sieci. Zwłaszcza te, zauważmy, które epatują formułami w rodzaju „pokażemy ci, jak jest naprawdę”.

Istnieje wcale silna pokusa, by triumf postprawdy potraktować jako niechciany, pogrobowy efekt postmodernizmu. Mamy tutaj przecież dyseminację podmiotowości, gdy o zasadności procesu leczenia albo treści szkolnych programów nauczania chcą decydować wszyscy zainteresowani, a nie tylko grono ekspertów. Mamy zmierzch wielkich narracji, rozsadzanych przez tysiące domorosłych poszukiwaczy prawdy z zacięciem historycznym, archeologicznym, ekologicznym i tym podobne. Pobrzmiewają wszystkie główne reguły konstruktywizmu, fikcjonalności, ba, nawet poczciwa idea wynajdywania tradycji. Jest nawet, jakże słodka miejskim aktywistom, zasada partycypacyjności oznaczająca, że każdy ma prawo do włączania się w decydowanie o tym, co dobre i słuszne (choćby na poziomie swojej dzielnicy). Tematy omawiane onegdaj z nabożeństwem na zaawansowanych seminariach, metodą kropelkową wyciekły do przestrzeni publicznej, skutkując jakimś wariantem postmodernizmu potocznego. Reszta jest tylko konsekwencją.

Nie zapominajmy o kapitalizmie, wszak fake news zwykle jest świetnym towarem: atrakcyjnym, łatwo przyswajalnym, ekscytującym. Produkcja postprawdy może być postrzegana jako nowa gałąź produkcji kapitalistycznej. Tym efektywniejszej, że sprzyjają jej z jednej strony oligarchowie oraz rządzący, z drugiej natomiast – łakną ich odbiorcy, ukąszeni wirusem podmiotowości, sprawstwa i demokratyzacji. Zasięg i skala tej fuzji, bez precedensu w historii, są prawdziwymi drożdżami postprawdy. Tym samym do-it-yourself stało się własną parodią, służąc promotorom tezy o zamachu smoleńskim; koncepcja hand made obróciła się we własne przeciwieństwo, zaprzęgnięta do upowszechniania informacji o tym, że uchodźcy roznoszą choroby; demokratyzacja z kolei, matkująca Trumpowi, Putinowi i Rydzykowi, padła pod brzemieniem samej siebie.

Gdy w 2002 roku „The Economist” opublikował artykuł o przyszłości telewizji, wieszczono, że pozostanie ona medium „manipulacji i sentymentu, voyeryzmu i wulgarności”. Co po 15 latach dałoby się napisać o przyszłości mediów w ogóle? Czy będzie to bezalternatywna wizja fake mediów w epoce postprawdy?