Archiwum
05.11.2013

„Rozszyfrować te skróty – rzecz bezcenna.”

krytyk sztuki o nazwach wielu popularnych imprez artystycznych w Polsce.

Kurator wystawy pod tytułem. „Ziemia obiecana” w Wielkim Nowym Muzeum Sztuki:

„…robię na tej wystawie salę, poświęconą tej sponiewieranej i wciąż beztroskiej dziedzinie sztuki…

…i chciałbym Cię zaprosić.”

Artysta: „…sorry, zdecydowałem się w tym roku tylko na solówki…”

 

 

Halloween came to Polish art-world like circus came to town
WTF is WVF?
(czyli przebieralnie wunderbar vanity fair w szaty talent show)

Co roku, w niebezpiecznej bliskości tak zwanych Dni Zadusznych (czasem zaś raczej bezdusznych) lub Wszystkich Świętych (którzy tym samym być może wybierają się na kielicha do wszystkich diabłów) słychać okrzyki o niszczeniu tradycji, przebieractwie i przeszczepach barbarzyńskich neopogańskich zwyczajów do Polski.

Przyśnił mi się niedawno także ewidentny przeszczep na polski grunt w wersji istnego koszmaru, z którego nie sposób się obudzić. I trzeba by szukać igły i pokłuć się do krwi (żadnych analogii do tzw. gdańskiego stylu performansu). Ów paskudny dream-scenario to profetyczna metafora tego, co czeka nas, gdy resztkami dobrej woli nie zatrzymamy nadciągającej ku światu kultury ostatecznej zagłady jakości i zamiany walorów high-class w tandetny talent-show dla nowego pokolenia artystów whatever-comes, popularny już od jakiegoś czasu w amerykańskiej telewizji. W polskiej edycji nosiłby on być może bezpruderyjną nazwę WVF (Warsaw Vanity Fair). W szanownym gronie Jury zasiadaliby zaś z namaszczeniem tytularnym GWIAZD WVF:

Wielka Samozwańcza Matrona Polskiej Sztuki (uznana przez środowisko First Lady, traktowana dewotycznie zarówno przez reprezentantów jego podstarzałej, jaki i neoliberalnej, młodej części), ubrana w strój bliski Disneyowskiej Cruelli de Mon, otoczona DPIGF (czyt. Dwoma Prawie Indentycznymi Galerzystami Fircykami), ubranymi w przerysowane kostiumy z pierwszej w Polsce olbrzymiej walizki Louisa Vuittona (wreszcie stać ich na sweterek w przecenie), którzy kadzą jej określeniami w rodzaju: „wspaniale dogadałaś A”. (pada tu nazwisko jednej z zamożnych właścicielek pewnej galerii komercyjnej) na WuGjeWu*.

Skoro Fircyki zmieszczą się w swoim podobieństwie na jednym fotelu jurora, mogąc do woli przekładać nawzajem nóżkę na nóżkę, do Matrony i Fircyków dokoptowano także Artystę-Gbura, znanego z rozpustnego trybu życia, nadużywania alkoholu i kopcenia tytoniu, wreszcie też z karykaturalnego rechotu oraz tego, że od lat dwudziestu dziewięciu prowadzi pracownię w znanej szkole sztuki.

 

Casting

Artysta-Gbur spogląda na instalację Jeszcze Wciąż Młodej wideoartystki, która niegdyś była jego studentką, patrząc, jak autorka ustawia w telewizyjnej galerii wypchanego lisa (żadnych skojarzeń z innymi pracami z lisami ani tym bardziej z kojotem Beuysa) i mówi: „Gdybyś zrobiła tę pracę w mojej pracowni, byłaby ona już u Basi w galerii, a tak masz babo placek,  i to placek z … włosami”.

Wielka Matrona: „No po tym, jak Kozyrze Catellan skradł piramidę zwierząt, ośmiela się pani z tymi zwierzętami znowu wchodzić do galerii. Po co?” [Zadając to pytanie, Matrona wydatnie wydyma wargi pomalowane na cukierkowo-różowy kolor].

Jeszcze Wciąż Młoda wideoartystka: „w mojej pracy kładę akcent na relację z trofeum postnaturalnym, mówię o tym, jak bardzo utraciliśmy kontakt ze światem pierwotnym”.

DPIGF: „Pierwotne byłoby, gdybyś zamiast lisa zrobiła penisa…” [„hyhyhyhyhy” – przebrzmiewa w galerii telewizyjnej straszliwe echo parskającego śmiechu, który powstaje gdy nadmiar pseudowładzy dostaje się w niepowołane ręce quasi-krytyki].

Jeszcze Wciąż Młoda wideoartystka: „a co Państwo sugerują, żeby zmienić?”.

DPIGF: „Wszystko, hyhyhyhyhyhy”.

 

Foyer

W przerwie telewizyjnego nagrania, stojąc w wielkim czerwonym korytarzu z lustrami, odwrócona tyłem do wielbicieli Wielka Matrona ostentacyjnie kończy palić cygaretkę tuż pod tabliczką „Zakaz palenia” i gani chłopców DPIGF tymi słowy:

„Mieliście głosować na Jasia. Powinniśmy wysłać do Stanów tego zdolniachę, a nie jakiegoś neo-konceptualistę z dziury na Wschodzie. Myślałam, że docenicie inne jego walory?” – złośliwie atakuje Cruella.

Artysta-Gbur: „Z całym szacunkiem, ale dla tego chłopaka od małych rzeźbek byłaby to większa nagroda, sam nie dostanie się na prestiżową rezydencję, bo małomówny jest”.

Matrona:Mogłam się spodziewać, że przez ciebie będą przemawiać własne kompleksy; bez naszych pleców i tak nikt nic nie zdziała, nawet w Aj Es Si Pi. Obiecuję, że jak wygra Jasiu, to zadzwonię do Natalie i młody nie będzie mógł opędzić się od kuratorów”.

Artysta-Gbur, w którym wezbrało poczucie resztek przyzwoitości, opuszcza Szanowne Jury i mamrocze pod nosem: nie tak to sobie wyobrażałem”. Dopada go tymczasem rozchełstana nastolatka, w stylu sexi-blondie, niegdyś pracownica znanej galerii sztuki, która w talent-show pełni rolę moderatorki korytarzowej i zadaje Gburowi pytanie na wizji: „Jak sądzisz, kto wygra, czy Jury może nam coś zdradzić?”. Gbur bez chwili namysłu odpowiada: „Wygra sztuka … sztuka pertraktacji”.

 

Nagroda dla telewidzów

Korytarzowa moderatorka przekazuje głos swemu koledze,  Moderatorowi 2, wysokiemu szatynowi, niegdyś pracownikowi Muzeum Sztuki, który koczuje wraz z grupą fanów przed stołeczną pracownią artysty-celebryty. Kłaniając się telewidzom w pas i pozdrawiając Cruellę, Moderator 2 mówi: „Już od rana przed pracownią dzisiejszego gościa Adriana Veto ustawiają się kolejki wielbicielek, ale także wielbicieli. Młodzi twórcy przyjechali zewsząd, skuszeni spotkaniem ze znanym artystą. Poza główną nagroda w dzisiejszym programie, czyli weekendem z Adrianem Veto w Nowym Jorku, mogą oni liczyć także na wystawę indywidualną w galerii Veto, którą prowadzi rodzina Adriana w słynnej z rojów [Moderator 2 zastanawia się, czy winien rzec „rojów”, czy „rodów”] galeryjnych dzielnicy Chelsea. Dla mniejszych szczęśliwców Adrian przygotował swoje nowe art-booki, które osobiście podpisze i wyrzuci z okna pracowni”.

Tymczasem na twarzy lekko jeszcze pijanego (po wczorajszym balu dygnitarzy WVF) Adriana, który spogląda przez okno swego atelier, rysuje się wyraz nieskrywanej rozpaczy:O k…wa zapomniałem o telewizji”. Równocześnie w jego głowie dźwięczy jeszcze wciąż nieznośne pytanie nowojorskiej galerzystki, z którą przed chwilą rozmawiał przez telefon: „Adrian, we’ve just read the greeeeeeaaaaat news on your website. Which American gallery represents you so far? None? Happy Halloween!”.

Gdy rzuciła ona słuchawką (czyt. nerwicowo zdusiła swego i-smartfona, wielokrotnie wybierając pole z napisem „OFF”) Adrian włączył swoje ulubione internetowe radio. Kiedy tłum zdaje się wdzierać na najbliższy drzwiom jego pracowni korytarz, z głośnika dobiega kojący wokal Diany Ross w dubstepowym remiksie, który pozwala zapomnieć o telefonicznej nerwusce. Słowa znanej piosenki odbijają się teraz wielokrotnie o szyby, przez które widać resztki tłumu fanów i wielki pomarańczowy balon z logotypem telewizji. „STOP, IN THE NAME OF LOVE! STOP! STOP! STOP!”.

alt