Archiwum
25.02.2016

Sherlock i ja

Eliza Szybowicz
Felieton

Serial z Benedictem Cumberbatchem okrzyknięto „Sherlockiem Holmesem na miarę naszych czasów”. Cóż, najwyraźniej nie są to moje czasy. Nie bronię Conan Doyle’owskiej ortodoksji przed postmodernistyczną herezją. Nie uważam, żeby współczesne przeróbki – produkcja telewizyjna BBC i hollywoodzka dylogia Guya Ritchiego – były zbyt śmiałe. Skąd więc moja zasadnicza niechęć (przy wybiórczej aprobacie)? U jej podłoża leży pewnie wczesne uwarunkowanie przez serial telewizji Granada z lat 80. z genialnym Jeremym Brettem. Cykl Conan Doyle’a został tam przeniesiony na ekran co do joty, kadry były komponowane na wzór ilustracji Sidneya Pageta ze „Stranda”. Niektóre nowele, które w najnowszej wersji służą jako pretekst do dwusekundowego żartu, zajmowały tam cały niemal godzinny odcinek. Przy wizualnej orgii w stylu retro i futuro, jaką rozpętują współcześni twórcy, przy natłoku atrakcji, których nie sposób ogarnąć, tamta ramotka daje poczucie bezpieczeństwa i wgląd do świata, którego już nie ma, a może nigdy nie było. Mam na myśli lata 80., nie XIX wiek. Dzisiejsza obfitość wydaje się przy tym ograniczona, podczas gdy ówczesny brak tempa i środków ujawnia nieoczekiwane możliwości. Milionowe efekty specjalne przegrywają z gumowymi łysinami i bokobrodami z pakuł, noszonymi trzydzieści lat temu przez czarne charaktery.

Niechęć estetyczna to jednak tylko pierwszy próg. Mój zarzut to niedostatek inwencji w zdradzaniu oryginału i zachowawczość. Na przykład Sherlock Holmes zalecający się do publiczności. Musi mieć starannie wystylizowane loki i coś z dziecka. Duże, aksamitne oczy albo pulchny podbródek. BBC poszła dalej – aktorzy wybrani do ról Holmesa, Watsona, Lestrade’a i Moriarty’ego mogliby utworzyć boysband. Gdyby Mycroftowi dorobić dredy, byłby „tym najbrzydszym” w zespole. Holmes Bretta się nie zalecał. Przeważnie miał w nosie ład moralny, gonił za intelektualną ekscytacją. Naprawdę był popierdolony. Nagłe przejścia od bezwładu do pobudzenia i na odwrót. Obojętność, gdy inni współczują, innym razem równie nieadekwatna czułość. Teatralna przesada zachowań konwencjonalnych. Sztywność skontrastowana z siadaniem w fotelu z podwiniętymi nogami i rzucaniem się na podłogę w poszukiwaniu śladów. Wzorcowa modernistyczna mizoginia, która każe patrzeć na kobiety ze wzgardliwą nienawiścią, gdy są silne, ze wstrętem – gdy pokrzywdzone. Na tym tle feministyczna sprawiedliwość wobec Irene Adler. Długo by wymieniać. We współczesnych ekranizacjach ciągle się o tym mówi, co gorsza, wszędobylskim językiem terapii, natomiast gra się to umiarkowanie. Bez względu na to, ile razy się go nazwie socjopatą, superbohater musi być sympatyczny i dydaktyczny.

No i nie może być zbyt super. Trzeba ugodzić nietykalnego. W przypadku Bonda udało się to zrobić z klasą, odświeżając konwencję. Holmesa traktuje się bez szacunku. Trzeba go rozebrać, ośmieszyć, upić tak, by wymiotował, przyprawić o zakłopotanie, przerażenie, fizyczne tortury (niech zawiśnie na haku, niech zostanie rozkrzyżowany i wychłostany). Doprowadzić na skraj obłędu. Kilka razy zabić. Raz niech to będzie samobójstwo w aurze poświęcenia życia za przyjaciół. Potem okaże się przedstawieniem, ale obraz zostanie. W ogóle dobrze, żeby Holmes się poświęcał – cały trzeci sezon „Sherlocka” wypełniają poświęcenia. Zobaczymy nawet, jak z płaczem błaga o przebaczenie za to, jaki jest. To też scena w scenie. Cóż, że fałszywa, skoro pokazana. Trzeba dać mu odczuć własną singielską freakowatość – niech z przykrością krąży samotny w tłumie na przyjęciu weselnym Watsona. Z narkotykami jest pewien problem – oryginał nie zna antynarkotykowej paniki, ale dziś nie można demoralizować młodzieży. Już w trakcie emisji serialu z Brettem czasy się zmieniały, w „Devil’s Foot” (1988) bohater musiał „rzucać” kokainę, zakopując strzykawkę na plaży. Twórcy nie kryli, że wprowadzili tak dużą zmianę do bardzo wiernej ekranizacji, przekonawszy się, że większa część widowni to dzieci i młodzież. Cumberbatch początkowo „bierze” tylko plastry nikotynowe. Ale to rozwiązanie ma swoje wady – kiedy trzeba docisnąć pedał współczucia dla wiecznego chłopca zagubionego we własnych dziwactwach, narkotyki są niezastąpione. Więc Sherlock jednak zostaje dramatycznie wrzucony w nałóg i również z tego powodu sponiewierany.

Poza tym bohaterowi, który istniał tylko w rozwiązywanej intrydze (nie miał „życia”), należy rozbudować biografię. Sama kryminalna łamigłówka to za mało. Nawet rozumiem, ale przestaję, gdy zagadka staje się mało ważna i służy do zaprezentowania postaci, wydumanych rozterek detektywa albo autotematycznych żartów („Abominable Bride”). Fajnie, że dekonstrukcja wiktoriańskiej konwencji z jej mizo- i heteronormą stała się dziś elementarzem popkultury. Tematyzuje się wiele wówczas niedostrzeganych kwestii. Szkoda, że współczesne ograniczenia nie są tak łatwe do przekroczenia. Niby wprowadza się kobiety jako aktywne uczestniczki zdarzeń, ale jakoś bez pomysłu, dla zasady. Widać, że bohaterki nie mają nic do roboty, trochę ładnie powyglądają i giną, jak Irene Adler w „Grze cieni”, albo dorabia im się kompletnie nieprzekonującą, morderczą przeszłość (Mary w „His Last Vow”). Szczytem osiągnięć w tej dziedzinie jest zamienienie Lisbeth Salander w dziunię, która trochę powywija spódnicą, a potem już tylko z otwartymi ustami słucha wyjaśnień mądrych panów. Wypracowaniem na zadany temat i kolejnym pustym żartem wydaje się feministyczne podziemie w „Abominable Bride”.

Coraz mniej cieszy też gra wokół bliskiej, quasi-miłosnej relacji Holmesa i Watsona. W wersji Ritchiego polegała na źle skrywanej zazdrości o Mary Morstan i zabawnej substytucji – Watsonowie jadą w podróż poślubną, ona wylatuje z pociągu zastąpiona Holmesem w kobiecym przebraniu. Dochodzi nawet do pokładzin (John między nogami Sherlocka) – wizualnie bójka niezbyt różni się od uścisku. Robert Downey Jr. i Jude Law, promując film, siadywali obok siebie w pozach sugerujących intymność i otwarcie żartowali na ten temat. Oczywiście mogli sobie na to pozwolić, wyglądali bardzo sexy i bardzo hetero. W unowocześnionym „Sherlocku” główni bohaterowie ciągle są brani za homoseksualistów, nawet pani Hudson ma ich za parę, i ciągle zaprzeczają, choć już na wstępie („A Study in Pink”) starannie to sobie wyjaśnili. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie byli w oczywisty sposób hetero, nie byłoby tego całego żartowania. Więc jedną ręką się pisze homożarty, a drugą rozwija wątek małżeńskiego pożycia Watsona (koniecznie pokazać fizyczną więź!). Aseksualność Holmesa zostaje podtrzymana, ale też jest zbyt nienormatywna. Bez obrazu seksualnej relacji z kobietą (ona na jego kolanach, mokry cmok) zatem się nie obędzie, choćby to była mistyfikacja na użytek śledztwa. Co takiego by się stało, gdyby ich naprawdę zrobić homoseksualistami? Przy wszystkich zdradach wobec oryginału ta jedna jest wciąż niemożliwa?

Współczesny Holmes ma najwyżej trzy warstwy: maniakalno-depresyjny selfish bastard uzależniony od zagadek kryminalnych, wrażliwy samotnik zatrzaśnięty w swoich dysfunkcjach, ofiarny wybawca. Holmes Bretta był właściwie pustym miejscem. Rola dżentelmena chyba najbardziej mu odpowiadała, ale nie do końca. Pozostawała rolą. W każdej chwili mogła zostać porzucona dla zupełnie innej. A działo się to w społeczeństwie, w którym różnica klasowa była różnicą zgoła anatomiczną. Przebieranie się za plebejusza szło tak daleko, że sięgało ciała i habitusu. Wymuskany przedstawiciel elity po prostu stawał się byle stajennym czy włóczęgą i nierozpoznany przez autentycznych przedstawicieli nizin, ba, perfekcyjnie posługując się ich kodami, zgłębiał mroczne tajemnice imperium i jego stolicy. Mógł być każdym. Z dwoma wyjątkami – nigdy nie wcielił się w kobietę ani reprezentanta rdzennej ludności brytyjskich kolonii. Nadrobił to Robert Downey Jr., szkoda, że w konwencji farsowej.

Kusi, by orzec, że wierny oryginałowi Holmes Bretta z jego pogardą dla możnych wiktoriańskiego świata jest rzecznikiem sprawiedliwości społecznej. Owszem, bywa, i to często, ale bywa też pyszałkowatym dupkiem, który bezinteresownie próbuje zszokować i upokorzyć przesłuchiwaną służącą („Crooked Man”). Można by go też mianować krytykiem kolonializmu. Sugerują to sukcesy w demaskowaniu tych wszystkich zbrodni, których korzenie tkwią w Indiach, południowej Afryce, Chinach, a ich motywem jest chciwość kolonizatorów. Ale detektyw nie mógł się za włosy wyciągnąć z bagna epoki. Wymierza karę za krwawy rabunek na podbitych terenach, ale jednocześnie szerzy rasistowskie bzdury służące eksterminacji i podporządkowaniu podbitych ludów. A nawet osobiście likwiduje ich rzekomego przedstawiciela – półzwierzęcego ludożercę z Andamanów („Znak czterech”).

Z drugiej strony, twórcy współczesnych ekranizacji cały ten – nazwijmy go politycznym – aspekt fabuły traktują bardzo nonszalancko. Wersja Ritchiego miała przynajmniej szlachetne, demokratyczne przesłanie. Bohaterowie walczyli z nowym Hitlerem szykującym antydemokratyczny zamach stanu, by stworzyć rządzone strachem imperium, które przetrwa tysiąclecia. Lord Blackwood, demoniczny terrorysta, był oczywiście wytworem antyosamowskiej histerii, ale zastanawiał udział w spisku ministra spraw wewnętrznych. „Sherlock Holmes” z 2009 roku sugerował ścisłą, dialektyczną zależność między służbami mającymi zapewnić bezpieczeństwo a zwalczanymi wrogami bezpieczeństwa. „Gra cieni” z kolei pokazywała wojnę jako biznes, intencjonalnie generowany rynek zbytu. Autorzy serialu BBC kompletnie odpuszczają sobie dbanie o wymowę polityczną. I jak często się dzieje w takich przypadkach, dają plamę. W „Empty Hearse” ma wylecieć w powietrze brytyjski parlament, w którym akurat głosuje się ustawę antyterrorystyczną. Niektórzy uważają to prawo za furtkę do szpiegowania własnych obywateli (informują nas o tym migawki z mediów). Do wybuchu nie dochodzi. Czy ustawa została uchwalona, nie wiadomo. Nie to jest w centrum (ani nawet na marginesie) zainteresowania widza. Najwyraźniej zagrożenie dla parlamentu pojawiło się w serialu przypadkowo, a gadanie o ustawie to tylko żart – cel terrorystycznego ataku akurat obraduje nad strategią antyterrorystyczną. Boki zrywać. Wątek nie ma kontynuacji i sensu.

Uderza ślepota twórców „Sherlocka” na kwestię (neo)kolonializmu. A przecież to już też chyba elementarz popkultury (jak feminizm). U Conan Doyle’a i w telewizyjnej adaptacji Granady major Sholto umiera za karę, za niecny czyn popełniony w Indiach. „Znak czterech” to historia chciwości, cynicznego sojuszu i zdrady oraz nieuśmierzonego poczucia winy. Sholto w roku 2014 („The Sign of Three”) to wielki autorytet Johna Watsona, za którym ciągnie się co prawda afgańska infamia, ale wespół z medialną nagonką czyni go ona postacią tragiczną, nie podejrzaną. Loczki Cumberbatcha uwodzą nastolatki na rzecz postimperialnej propagandy.

Niespecjalnie czekając na czwarty sezon „Sherlocka”, oglądam zatem serial z lat 80. i dumam nad historią popkultury. Do czego i Państwa zachęcam!

 

alt