Archiwum
27.08.2013

Przed radosną orgią

Eliza Szybowicz
Felieton

Justin Vivian Bond znałam dotąd tylko z filmu Mitchella „Shortbus”. Był(a) tam wspaniałą gospodynią (mistress) nowojorskiego klubu wesołego seksu. Seksu zbiorowego, by nie rzec wspólnotowego. Odmienianego przez wszystkie płcie, orientacje, zachowania i techniki. Film, nazwany komedią ekstremalnie romantyczną, głosił pochwałę seksualności i orgazmu, przedstawianego jako zamknięcie obwodu elektrycznego ze światem, etyczne dopełnienie. Mix Bond („Mix for prefix and T for sex”), nieokreślona, androgyniczna i dziewczęco-macierzyńska istota, pomagał(a) głównej bohaterce, zablokowanej seksuolożce, osiągnąć szczyt rozkoszy.

Bywalcy klubu mieli swoje pokręcone historie. Miłosna swoboda, ogólne wybaczenie i budujący bezwstyd były ich świadomym osiągnięciem, nie postmodernistycznym cudem. Na koniec Bond na całe gardło śpiewał(a): „And as your last breath begins, you find your demon’s your best friend”. Teraz możemy poznać tego demona i przeczytać, jak dał się oswoić i ustąpił miejsca wielkiej afirmacji. Po polsku ukazało się bowiem „Tango. Powrót do dzieciństwa w szpilkach” – pamiętnik z okresu dorastania Mix Bond – człowieka o migotliwej, transgenderowej i biseksualnej tożsamości, acz konkretnym i zwartym sposobie bycia.

Dojrzewanie dziecka, które chciało być jednocześnie i Ginger, i Fredem, przypadło na cudowne lata 60. i 70., rozgrywało się w mitycznej scenerii amerykańskiego przedmieścia i było pasmem heteronormatywnych prześladowań. Dorośli z rodzicami na czele uważali Bond za nieudanego chłopca i próbowali poddać genderowej tresurze, a koledzy regularnie poniżali. Jedynie koleżanki na ogół akceptowały Bond, przy okazji ucząc ją/go, co to jest emancypacja („Trzy nastoletnie kuzynki w okresie walki o równouprawnienie kobiet to dość, żeby nauczyć się sarkazmu i korzystania z umiejętności wywracania oczami”).

Czasy są rewolucyjne, nie tylko z powodu drugiej fali feminizmu. Pojawiają się pierwsze rozwody i pierwszy czarnoskóry sąsiad. Heteryckie rytuały, streszczone w tytułowej metaforze tanga, trzymają się jednak mocno i wywierają presję, na którą nikt nie jest tak wyczulony jak mały androgyn, usiłujący się rozeznać w drobiazgowym regulaminie społecznych oczekiwań. Sceny genderowej konfuzji są jednymi z najwymowniejszych w książce. Dlaczego ja nie mogę malować ust, skoro mama nie wychodzi z domu bez nałożenia szminki? Dlaczego zabawa ciężarówkami i gra w piłkę jest lepsza od skakanki i zabawy w dom? Dlaczego mam się „interesować” dziewczynami, ale zbyt długie przebywanie w towarzystwie jednej z nich jest dziwne? Takie pytania mnożą się na każdym kroku, a wraz z nimi rodzi się w dziecku poczucie winy i wstydu z powodu niedopasowania do narzuconych wzorców.

Bond pisze, że odczuwał(a) to wszystko jako kontrolę czujnego oka płciowego policjanta, czyli używa podobnej metafory jak Izabela Filipiak w „Absolutnej amnezji”. Dodatkowym problemem Bond były kłopoty z koncentracją, niezdolność do selekcji bodźców. „W tamtych czasach – tłumaczy – nie diagnozowano dzieci z problemami psychicznymi tak, jak robi się to dzisiaj. Byliśmy po prostu trudnymi dziećmi”. To z kolei przywodzi polskiemu czytelnikowi na myśl autobiograficzne „Włoskie szpilki” Magdaleny Tulli o dziewczynce gnębionej za dysleksję (i żydowskość).

Ale zaraz, Filipiak i Tulli, pisząc o latach 60. i początku 70., kreślą przecież czarny obraz PRL-u. To Polska ludowa jest źródłem wszelkiej represji, agresywnej socjalizacji i przemocy wobec odmieńców. Skąd zatem zbieżności ze wspomnieniami Bond? Stąd, że PRL, inaczej, niż wydaje się wielu liberałom, nie mieścił się na Księżycu i nie był złem absolutnym. Sporo zjawisk społeczno-politycznych łączyło go z krajami zachodnimi. Bardzo możliwe, że nie zdołamy wypracować skutecznego polskiego języka emancypacyjnego, jeśli wciąż będziemy się skupiać na zastępczym peerelowskim wrogu.

Bond nie walczy z żadnym cieniem. W „Tangu” podziwiać możemy celny język będący potocznym, „naturalnym” odpowiednikiem żargonu genderologów. Swobodnym i spójnym. Świadomym, ale zakorzenionym w emocjach. W pełni wyrażającym doświadczenie. Tutaj nie ma czego interpretować, wszystko zostało przepracowane i nazwane. Takiego języka nie ma bez emancypacyjnej kultury. To oczywiście literatura inna niż obsesyjna proza Filipiak i Tulli. Prosta i budująca, ale nie nudna. Pełniąca inną funkcję w innym obiegu czytelniczym.

Głównym bohaterem opowieści jest Michael Hunter, z którym młodego androgyna łączy pożądanie i odraza. Jest to chłopak na pierwszy rzut oka zdecydowanie męski, choć podejrzanie popisujący się swoim heteryctwem. Publicznie najgłośniej krzyczy „ciota”, podczas gdy prywatnie uprawia z Bond ostry sadomasochistyczny seks. Relacje intymne tylko podsycają w nim chęć poniżania kochanka w obecności kolegów. Wymagają utwierdzenia się w męskości i zamaskowania podobieństwa z obiektem prześladowań.

Trudno o bardziej wyrazisty przykład na czasy homoseksualnej paniki. To postać do szaleństwa normalna, ponura i żałosna, paradoksalna i prymitywna zarazem. Na tym tle postać Mix Bond wydaje się sympatyczna i mało skomplikowana. Chłopiec, który podchwytuje część zachowań uznawanych za dziewczęce, przez co postrzegany jest jako mało męski, ale jako dziewczynka jest raczej chłopczycą i bywa lesbijką. W parze z Michaelem często gra rolę kobiety, ale bardziej kobieco czuje się w związku z Mary, w którym występuje jako chłopiec.

Dość szybko przestaje się przejmować zawiłym heteryckim kodeksem zachowań i postanawia uprawiać seks tylko z miłości, nie zważając na takie mało ważne sprawy, jak płeć i orientacja seksualna.

Proste? Proste! I daleko bardziej etyczne niż niejedna etyka.
Na zdjęciu: Justin Bond.

alt