Archiwum
02.11.2015

Prawo do niekarmienia

Eliza Szybowicz
Felieton

Kobieta publicznie karmiącą piersią to rzadkość. Podobno niektórych gorszy. Papież Franciszek zachęca do karmienia w Kaplicy Sykstyńskiej, co ma dowodzić jego liberalizmu. Odbywają się akcje łamania tabu przez zbiorowe publiczne karmienie. Była kampania plakatowa. Matki, które nie tylko pod tym względem czują się dyskryminowane, potrafią się organizować i działać na rzecz zmiany. Problem jest szerszy – chodzi o uwzględnienie w przestrzeni miejskiej potrzeb osób z małymi dziećmi (i wózkami), czyli w praktyce głównie kobiet. Macierzyństwo otacza nimb świętości, ale konkretne matki wciąż napotykają konkretne bariery. Dobrze, że domagają się ich zniesienia i przeciwdziałania przymusowemu udomowieniu kobiet. Obawiam się tylko, że żądanie prawa do przestrzeni miejskiej jest jednocześnie żądaniem prawa do czegoś, co w naszej kulturze i tak jest fatalnie zacementowane – do nieodłączności matki i dziecka.

Kobiety chcą publicznie karmić piersią, bo uważają, że muszą. Ruch emancypacyjny okazuje się ruchem utrwalającym system wygórowanych oczekiwań i poczucie winy. Alternatywa brzmi: zostać z dzieckiem w domu albo z nim wyjść i karmić publicznie zamiast: zostać z dzieckiem w domu albo zostawić je pod opieką innej, równie dobrej osoby. Publiczne karmienie to postulat bardzo kompromisowy. Ponieważ ojcowie wciąż w niewielkim stopniu zajmują się potomstwem, ponieważ żłobków i przedszkoli jest za mało, ponieważ nielicznych stać na opiekunkę, ponieważ erzace mleka są drogie, ponieważ to wszystko czyni matkę więźniarką – rozszerzmy chociaż jej „więzienie” na całe miasto.

Tymczasem trzeba głośno powtarzać, że w dzisiejszej Polsce opieka (nad człowiekiem małym, chorym, niepełnosprawnym, starym) to niewidzialny, sprywatyzowany sektor gospodarki, oparty na darmowej pracy kobiet. Kto nie wierzy, niech sobie wyobrazi powszechny strajk matek. Państwo po 1989 roku przerzuciło koszty tego typu pracy niemal w całości na obywatelki. Zorganizowane matki już się posługują tym językiem twardej ekonomii. Ale mówieniu o pracy i jej wartości towarzyszy mówienie o wyjątkowej więzi matki i dziecka. W praktyce praca i więź nie są sprzecznością, ale w polityce słowo „więź” wymazuje słowo „praca”.

Operację wspiera popkultura. Potrzeby dziecka są w niej najważniejsze i powinny być zaspokajane natychmiast. Czas dziecka nie może być racjonalnie regulowany. Byłaby to dla niego krzywda, zagrożenie dla prawidłowego rozwoju. Obciążenie na całe emocjonalnie pokręcone życie. Każdy film z wątkiem terapeutycznym zilustruje nam to proste równanie. Publiczne kwestionowanie tego modelu czyni z krytyka (a zwłaszcza krytyczki) potwora. Słyszał kto kiedy matki wybierające butelkę i stosujące przerwę nocną, jak propagują swoje rozwiązanie? Czy takie w ogóle istnieją? Z niekarmienia piersią trzeba się tłumaczyć. Część internetu modli się za niekarmiące. Inna część handluje „naturalnym” mlekiem. Terapia, katolicyzm i rynek są zgodne, że karmić trzeba za wszelką cenę.

Butelka i racjonalny rytm karmienia, które pozostawiają kobiecie większą swobodę ruchów, nieprzyjemnie kojarzą się z PRL-em. „Wtedy nie karmiło się piersią i nie brało dziecka na ręce, gdy płakało” – wykłada bohaterka powieści „Miłość. Reaktywacja” Hanny Samson. Był to podobno efekt źle pojętej nowoczesności albo, co gorsza, polityki poniżenia i deficytu. Magdalena Tulli we „Włoskich szpilkach” pisze o ówczesnym poradnictwie dla matek przekształcanych w narzędzie systemu: „Nowy obywatel miał zostać nauczony, że nic mu się nie należy. Im wcześniej, tym lepiej”. Przejrzałam losowo kilkanaście broszur i podręczników wydanych przez PZWL w latach 1961–1983. Wszystkie powtarzają, że „nic nie zastąpi karmienia piersią”, zachęcają tylko do stałych przerw, pozwalających odpocząć małemu żołądkowi. Nie o fakty tu zatem chodzi, a o to, by skompromitować PRL butelką, a butelkę PRL-em. Kompletnie niewidoczny jest aspekt emancypacyjny założeń przypisywanych peerelowskiemu poradnictwu. No i nie dopuszcza się myśli, że kobiety po prostu wybierały butelkę, bo taki był ponadlokalny trend kulturowy, a państwo im tego wyboru nie utrudniało.

Co prawda Joanna Bator w „Piaskowej Górze” przedstawia sprawę ironicznie, ale niepiętnująco. Rozczulająca Jadzia Chmura, jak wszystkie kobiety na sali poporodowej, jest przekonana, że „sztuczne karmienie jest lepsze i bardziej higieniczne, co zresztą dowiedziono naukowo”. Autorka łączy akces kobiet do tego trendu ze zrozumiałą chęcią zamanifestowania świeżego awansu społecznego, odcięcia się od wiejskiego pochodzenia.

W literaturze popularnej jednak najczęściej powtarzają się obrazy małych dziewczynek godzinami zanoszących się daremnym płaczem. I nieczułych matek, sztywno trzymających się absurdalnych instrukcji. Z tych dziewczynek wyrastają potem kobiety niepewne siebie, chorobliwie przywiązane do toksycznej matki, która je zdradziła, zdeterminowane pierwszym doświadczeniem nieczułości.

Bohaterce Samson po peerelowskim chowie zostaje „uczucie pustki, dziura w duszy, którą przez całe życie bezskutecznie usiłuje zatkać, która już nie boli, lekkim ssaniem przypomina o sobie, przypomina o tym, że stajemy się sobą na początku drogi i nie mamy od siebie ucieczki”. Brygida Helbig w „Niebku” czyni z głodu cyca traumę pokoleniową: „być może wyła w nocy z przerażenia i samotności, jak większość z nas, urodzonych w tamtym czasie. Nie wiemy, jak to się na naszym pokoleniu odbiło. Marzenie [imię bohaterki] odbija się zgagą czy refluksem. Pieką ją cienkie, nadwyrężone ścianki przewodu pokarmowego. Wżera się w nie kwas”.

Joanna Jagiełło w autobiograficznym „Hotelu dla twoich rzeczy” pisze o sobie-niemowlęciu: „Jestem głodem. Mówię krzykiem. Znam tylko matkę. […] Pragnę tych piersi tak, jak kiedyś będę pragnęła mężczyzny. Pragnę tych piersi, a ona mi ich nie daje”. I zaraz dodaje, że oczywiście to zmyśliła. Ale ta fikcja jest użyteczna – sprawia satysfakcję i zręcznym skrótem spina autokreację. „Moje ciało pamięta, że jako noworodek strasznie przeżywałam brak piersi na żądanie – szarżuje Jagiełło. – Po prostu to wiem. Dlatego teraz jestem taka wrażliwa. Dlatego najbardziej mnie rani, gdy ktoś mi czegoś żałuje”.

Najzabawniejsze, że kiedy poszukamy początków krucjaty przeciwko nieczułym, aberracyjnie naukowym matkom, natrafimy na Małgorzatę Musierowicz i jej „Opium w rosole” z 1985 roku, czyli tekst z potępianej i widzianej jako monolit epoki. Najpopularniejsza autorka powieści dla dziewcząt zadebiutowała w epoce Gierka, którą Małgorzata Fidelis opisuje jako czas politycznej dbałości o podwyższenie spadającego wskaźnika urodzeń, zastępowania języka „równych praw” językiem „uznania” dla kobiecego poświęcenia, pisania o kobietach przede wszystkim w kontekście rodziny, zniechęcania ich do pozadomowej pracy, przedstawianej już nie jako ważny składnik emancypacji, a jedynie wsparcie domowego budżetu.

I proszę, pojawia się Mila Borejko, która w odróżnieniu od powieściowych matek z lat 60. ma nie jedno, nie dwoje, a czworo dzieci, rzuca pracę w biurze, żeby oddać się ich wychowaniu i traci na tym wyborze wyłącznie finansowo, bo definiuje się przez macierzyństwo i na nim buduje swoją wartość. Zaprzeczeniem mamy Borejko jest Ewa Jedwabińska, która uważa, że jej córką równie dobrze może się zająć za pieniądze inna kobieta. To praca jak każda inna. Nie karmi, a zleca karmienie, które słusznie rośnie małej w gardle. Wychodzi z pokoju, by spokojnie przeczekać dziecięce histerie, wyrzuca nieracjonalną maskotkę. W imię pseudonaukowych koncepcji wychowawczych żywą, serdeczną Aurelię zmienia w apatyczną kukiełkę z symptomami traumy. Zakład, że zaczęło się od butelki?

Dzisiejszy ideał pielęgnowania pewnego siebie egoisty wymaga, by karmicielka zrezygnowała ze swojego egoizmu i pokornie zasiliła sektor darmowej pracy opiekuńczej. Nawet Agnieszka Graff, autorka trzeźwej książki o lewicowo-feministycznym macierzyństwie, twierdzi, że ponieważ dziecko jest totalnie zależne, także matka jest istotą nieautonomiczną. Poza tym dziecko po prostu jest autokratą, to etap rozwoju. Cóż, czasami ten etap jakoś nie występuje. Albo się przeciąga i utrwala. Co wtedy? Czy więź ma się sprowadzać do ulegania pod wpływem wycia? Jakie wnioski wyciągnie mały tyran, obserwując nieautonomiczną matkę? Jakim członkiem jakiego społeczeństwa się stanie? Jakim będzie rodzicem? Bo do modelu natychmiastowego zaspokajania nieswoich potrzeb chyba się nie przystosuje?

Widzę w dyskursie terapii niezrozumiałą nieciągłość. Najpierw zalecana jest więź totalna: wszystko dla dziecka, nic (poza perwersyjną satysfakcją z bycia niezastąpioną) dla matki. Potem nagle zbyt bliskie relacje zaczynają być niefajne, wzorcowy staje się dystans i niezależność. Jednego dnia za intensywne macierzyństwo zostajesz blogerką roku, a drugiego z tego samego powodu kojarzysz się z bohaterką innej powieści Bator, „Ciemno, prawie noc”, toksyczną matką, która daje pierś do ssania czterdziestoletniemu synowi i pomoże ci tylko Superniania.

Podejrzewam zresztą, że autonomicznych matek jest więcej, niż nam się wydaje. Tylko się swoimi wyborami i sposobami nie chwalą. Słyszałam niedawno w kolejce do kasy cudowny dialog. Dziecko miało ponad rok, może półtora, matka była bardzo spokojna:

– Daj.
– Nie. Trudno. Będę wredną matką.
Skomlenie.
– Nie. Masz pecha.
– Maaamaaa!
– Nie ma „mama”.
Akceptacja. Utrata zainteresowania batonikiem.

Wszyscy łącznie z obserwatorką byli autonomiczni i zadowoleni.

A jaki kawałek literatury z tego wyszedł!

alt