Archiwum
23.05.2016

Praktycznie niezatapialna polityka kulturalna

Kuba Wojtaszczyk
Felieton

Pan recepcjonista z uśmiechem kieruje mnie do windy słowami: „Schodami w dół”. Można się zgubić, przecież tą windą jeździło się tylko w podstawówce na trzydzieste piętro, odpowiadam, a recepcjonista śmieje się dość głośno, czym ściąga na moment uwagę pary w średnim wieku z plecaczkami z dżinsu.

A teraz zaledwie czwarte – trochę nieproporcjonalny powrót do przeszłości, oceniam w myślach, obserwując zmieniające się cyfry. Zresztą to nieważne, stwierdzam w końcu i przeciskam się przez zawalidrogi zmierzające w wyższe partie Pałacu. „Zasługuję na coś więcej” – chwytam słowa kasjerki, młodej dziewczyny z czarną burzą loków, która wypowiada je właśnie wtedy, gdy podchodzę do kasy; widząc mnie, zamiera z niewyraźnym uśmieszkiem, lecz jej chłodne oczy lustrują mnie, by w końcu zalśnić jak oczy postaci z mangi. „Poproszę bilet prasowy” – mówię, podsuwając jej legitymację i dowód, bo legitymacja bez zdjęcia. Kręci głową i już wiem, co powie, nie trzeba być tutaj alfą i omegą. „Nie posiadamy takich” – słowa wypowiada twardo, a dłońmi mimowolnie bawi się moimi dokumentami. „Ale pisałem do państwa – mówię. – Maila napisałem”. „To pewnie do koleżanki” – stwierdza i kiwa głową na dziewczyną naprzeciwko. Zabieram dokumenty, szepcząc jeszcze trochę urażony: „Do kolegi pisałem”, ale kasjerka mnie nie słyszy. U koleżanki idzie prościej, nawet tak szast-prast, tylko przy dyktowaniu adresu e-mail i nazwy redakcji trochę zwalnia. Biletu w końcu nie dostaję, bo moja podróż jest na gębę, ale i tak może być, nie mam nic przeciwko.

„Czy życzy pan sobie zdjęcie?” – jegomość zagaduje mnie, gdy wchodzę na trap, zaskoczony stękam: „Zupełnie nie” i idę dalej, zły, bo nawet nie spojrzałem, jak wygląda wejście. Tuż za rogiem otrzymuję słuchawki z odtwarzaczem mp3, a pracownik tym rozdawnictwem zarządzający, ustawia język (polski) i włącza przycisk play. „Tylko proszę tu nic nie wciskać, bo się cofnie do początku” – mówi na koniec. Jeszcze kilka kroków i oto jestem! Wszedłem na pokład Titanica.

Z słuchawek sączy się muzyka z melodramatu o nazwie statku, tylko głosu Celine Dion brak, więc od czasu do czasu sobie podśpiewuję, co zwraca uwagę strażnika. W słuchawkach pojawia się za to głos lektora prowadzący mnie przez wystawę, od zdjęcia do gabloty i na odwrót, za rączkę przez wszystkie fazy odgórnie spodziewanych nastrojów: od euforii po psychiczny dół.

Zdjęcie turbin większych od prostych robotników (nadludzka siła!), wielkoformatowe zdjęcia butnych konstruktorów, odważna reklama („Praktycznie niezatapialny”), zasłużony kapitan, rekonstrukcje apartamentów pierwszej klasy w stylach takich a takich (aż pragnę legnąć na łożu), kajuty trzeciej klasy w stylu „biedota, ale i tak się wyśpisz”, gabloty pełne oryginalnych, ewentualnie delikatnie zrekonstruowanych artefaktów związanych z samym statkiem (o, drzwi piękne takie, talerze, bryła węgla – sic! – leżak z kocykiem w kostkę itd.) lub z wybranymi pasażerami, których losy (pudełko po czekoladkach, zegarek, pamiętnik, list, but, kartka pocztowa, suknia itp.) prezentuje wymodelowany głos lektora, robiący pauzę w chwili, gdy następuje czas na refleksję.

„Czy daleko jeszcze do góry lodowej?” – pytam sam siebie, gdy razem z grupą (prawie) zorganizowaną oglądamy malowidło schodów, u stóp których znajduje się słynna rzeźba aniołka. W końcu, olewając lektora, trafiam do sali końca. U sufitu, na telebimie animacja pokazuje zderzenie z górą lodową, przez zapętlenie skazując nieszczęsnych podróżnych na nieskończone umieranie. Poniżej do ścianki przymocowano rozległą białą płaskorzeźbę porosłą odbiciami dłoni, co zresztą na myśl przywodzi mi pamiętną scenę z filmu, gdy Winslet uderza dłonią w zaparowaną szybę automobilu. „Dziewięćdziesiąt procent ofiar katastrofy umarło nie przez utopienie, a przez hipotermię” – słyszę, teraz sparafrazowany, głos lektora, który kontynuuje: „Jeżeli chcesz poczuć to, co czuli pasażerowie zamarzający w wodach Atlantyku, dotknij góry lodowej na ścianie, a doświadczysz bólu rozchodzącego się po twoim ciele, tak jak rozchodził się po ciałach ludzi, którym nie udało się usadzić wygodnie w szalupach ratunkowych”.

Dotykam z myślą o reanimacji, lecz otrzymuję widziadło. W gablotach: kawałek blachy, rekonstrukcja garnituru prezydenta i garsonki pierwszej damy, cudem odnalezionych kilka koralików z różańca, nadpalony fotel samolotowy i sam samolot zminimalizowany do modelu przed zamachem i po. Na ścianach zdjęcia wybranych, ważniejszych ofiar, w uchu lektor wyczytujący ich opowieści, a za szkłem wywleczone z szaf i półek ich stroje i bibeloty. Na telebimie trailer filmu, który nigdy nie powstał, u dołu worek treningowy z twarzą winnego, w który można walić, by poczuć to, co zapewne myślały ofiary. „Praktycznie niezatapialna polityka kulturalna” – myślę i odrywam zmrożoną dłoń; w płaskorzeźbie zostaje odbicie mych palców jak na szybie samochodu, jak na Titanicu.