Archiwum
27.09.2011

Niedoszła żona archetypu

Eliza Szybowicz
Felieton

Pamiętacie Joasię Podborską? Nieszczęsną narzeczoną doktora Judyma, którą strasznie kochał, ale odprawił, wyrzekając się szczęścia osobistego i poświęcając walce z nędzą i chorobami? I stał się jak ta rozdarta sosna?

W szkole tłucze się to do znudzenia. Bez Judyma i jego gestu rezygnacji z Joasi nie obywa się żadna dyskusja „o inteligencji”. Szczegóły powieści, na przykład na czym polegało Judymowe poświęcenie, mało kto pamięta. Trudno powiedzieć, dlaczego niby miałby to być wzorzec postępowania, ale wyświechtany archetyp został.

Od pierwszego spotkania w Luwrze między Tomaszem i Joanną zawiązuje się nić porozumienia. Nie bardzo wiadomo, na czym ono polega, bo niemal ze sobą nie rozmawiają, i długo jest porozumieniem wyłącznie braterskim. On pożąda raczej jej podopiecznej, siedemnastoletniej panienki Natalii, która przy pozorach skromności jest swawolną lolitką. Judym w ogóle jest figurą cokolwiek podejrzaną. Niezobowiązująco roi sobie o wielkiej zmianie społecznej, której będzie autorem. Kwestia realizacji rojeń mało go zajmuje. Wyobraża sobie na przykład, że coś zmieni jednym salonowym odczytem dla lekarzy obojętnych na los warszawskiej biedoty. Z jego mrzonek i rozczarowań Stefan Żeromski nieraz otwarcie sobie pokpiwa, bijąc w skompromitowaną już wówczas („Ludzie bezdomni” ukazali się w 1900 roku) pozytywistyczną wiarę w naukę i postęp.

Na relacjach Judyma z kobietami ciąży kompleks pochodzenia. Judym jest synem szewca pijusa. Wychował się w cuchnącej suterenie. Bywając w szlachecko-mieszczańskim towarzystwie, boleśnie odczuwa swoją parweniuszowską niższość i próbuje naśladować obce mu wzorce kulturowe. Nogi plączą mu się w ukłonach, język w nieudolnej konwersacji. Nie jest dumnym plebejuszem, choć dostrzega wady środowiska, do którego aspiruje. Kobiety z wyższych sfer admiruje jako piękne, natchnione istoty, przedmiot „estetycznego wzruszenia”, „wyrazicielki tego, co tytułujemy kulturą”. Kompletnie traci przy nich rezon. Kobiety z jego sfery wydają mu się niekobiece: „Każda mniej lub więcej podobna do mężczyzny z ruchów, z ordynarności, z instynktów. Myśl o tym była tak wstrętna, że przymknął oczy i z najgłębszą radością słuchał szelestu sukien, którego jeszcze uszy jego były pełne”.

Gdyby szeleszcząca suknią Natalia nie uciekła z łowcą posagów, najprawdopodobniej nie zwróciłby uwagi na Joasię. A kiedy już zwrócił, to i tak widział niewiele więcej niż swoje fantazje. Jak z początku zakwalifikował ją jako „siostrę-człowieka, rozum i serce”, tak dobrze za połową powieści dostrzega w niej kobietę i bez konsultacji z zainteresowaną wpada na proste i radosne rozwiązanie: „Ależ tak! Rozumie się! Przecie to jest moja żona”. Wciąż jednak rozmawia z nią „o rzeczach obojętnych”. Wygląda to mniej więcej tak: „Czasami, z rzadka, spotykali się w towarzystwie i wówczas, gdy usta tak samo jak w parku wymawiały obojętne frazesy, oczy prowadziły inną rozmowę, pełną zapytań, odpowiedzi, próśb, wyznań i obietnic, rozmowę stokroć wymowniejszą niż słowna”.

A co z seksem? – słusznie zapytacie. Otóż radość z rozmowy oczu „wszelkie żądze cielesne tłumiła”. „Judym nie pragnął panny Joasi jako kobiety, nigdy z niej w marzeniu nie zdzierał szat dziewiczych. Pachnące dymy błękitne otoczyły ją i zasłaniały od myśli pożądliwych. Nade wszystko, nad piękność, dobroć i rozum kochał w niej swoją czy jej miłość”. Błękitne dymy i brak pożądania mają coś wspólnego z Judymowym kompleksem niższości. Naszemu bohaterowi, kiedy patrzy na „wykwintną i delikatną postać panny Joasi”, staje przed oczami „jak nieodłączne widmo, suterena z ulicy Ciepłej”, co raczej nie nastraja erotycznie.

Byłby trzymał pannę na piedestale bez końca, gdyby ta nie przejęła inicjatywy i nie spotkała się z nim sam na sam. Sprowokowany Judym oświadcza: „ja właśnie będę mężem twoim”, a Joasia milcząco przyjmuje oświadczenie. Dalej następuje niezła scena erotyczna – wokół pusto, zapada noc, oni objęci brną przez pole, lgnąc w miękkiej ziemi. I to brnięcie i lgnięcie daje im „dziką rozkosz”. Zastępczy akt kończy się pocałunkiem „niby rozżarzone węgle”.

Pamiętnik Joasi pokazuje, jak bardzo fantazjuje Judym, kiedy widzi ją jako istotę wyższą, która podniosłaby jego status społeczny. Przedstawia dole i niedole zubożałej szlachcianki, prywatnej nauczycielki, która przez cały dzień pędzi z lekcji na lekcję, od jednego obłudnego mieszczańskiego domu do drugiego. Mieszka na stancyjce ze współlokatorką, żeby było taniej. Bardzo jest dumna ze swojej kondycji, zwłaszcza z tego, że się sama utrzymuje: „Ja już jestem człowiek. Sucha kromka chleba, ale moja własna; niebogata przyszłość, ale urobiona własnymi rękami. Z obu stron mojej samotnej, kamienistej ścieżki, po której idę, roztacza się świat nowoczesny”. Ale też bardzo ją męczy życie „ruchliwe, prędkie, bez steru”.

Na tle abstrakcyjnych wyborów Judyma postać Joasi wypada o wiele bardziej konkretnie. Wystarczy, że napisze kilka zdań o swojej przemokłej, ubłoconej sukni, która pod koniec pracowitego dnia staje się prawdziwą torturą. Skromność nie pozwala odsłaniać nogi wyżej kostki. Dekolt owszem, nogi –  nie. Akurat w tym momencie kultura tak, a nie inaczej dysponuje kobiecym ciałem. Tyle że taka suknia to ubranie „dla pań, które nigdy nie chodzą po zabłoconych ulicach, tylko jeżdżą w karetach”. Nie można też jej podkasać, bo zaraz panowie się gapią. „W jednej ręce niosę parasol, książki, kajety, drugą muszę wiecznie piastować swój ogon i w tym kształcie upędzać się po trotuarach”.

Ponieważ Joasia jest biedna, jest sama i pracuje, czcigodni ojcowie i dowcipni kuzyni uczennic próbują ją uwodzić. Naruszają nawet jej nietykalność cielesną, czego nie ośmieliliby się uczynić z damami z ich sfery. Dziewczyna, która na siebie zarabia, długo była postrzegana jako erotycznie dostępna. Nie trzeba dodawać, że jakikolwiek cień na reputacji nauczycielki oznaczałby jej zgubę: „Guwernantka, jako istota obca, zazwyczaj społecznie niższa, jest ciągle na cenzurowanym. Gdyby dała tylko powód do wzmianki – już po niej!”.

Joasia ma ciężkie dni i bezsenne noce, i nie dla niej beztroska zabawa – kiedy trafia do salonu, musi polemizować z pewnym poetą, żałującym, że kobiety, dążąc do emancypacji, pozbawiają się uroku. Biedaczka polemizuje, lecz jej przyszłość jest niepewna. Na grobie starej nauczycielki przysięga ją naśladować, czyli żyć w świeckim, nauczycielskim zakonie. Ale jest to, między nami mówiąc, pomysł mocno kompensacyjny. Dopiero kiedy odwiedza Judyma w robotniczym Sosnowcu, zaczyna jej się rysować pewien plan. I to – w odróżnieniu od opartego na negacji planu Judyma – plan pozytywny. Joasia dostrzega możliwość stworzenia enklawy nowej kultury, w której można szczęśliwie żyć z własnej pracy, „bez krzywdy niczyjej”. Wśród najpotrzebniejszych sprzętów, powstałych pod ręką przyjaznego członka wspólnoty.

Propozycja Joasi i ona sama zostaje odrzucona, bo Judym chce spłacić swój „dług przeklęty” wobec żyjącej w strasznych warunkach biedoty, z którą jednak nie potrafi się porozumiewać i którą właściwie pogardza. Joasia, mając za sobą doświadczenie emancypacji, widzi swoje przyszłe zadanie jako pracę wśród równych jej ludzi pracy. Pozornie przestaje też dbać o swoją niezależność, jakby spodziewając się, że w tej nowej kulturze wszyscy będą dobrowolnie i radośnie zależni od wszystkich. On trzyma się retoryki samotnej walki z nędzą – chce w pojedynkę, wciąż nie wiadomo jak, „rozwalić te śmierdzące nory”, czyli robotnicze slumsy, w których mieszkają, według niego, „wynaturzone okazy gatunku ludzkiego”. Ona weszłaby w przyszłość bez reszty, on musi zwalczyć w sobie silną skłonność do dorobkiewiczostwa. I wykombinował sobie, że zrobi to, odrzucając narzeczoną.

Judym z jego wykoncypowanym tragizmem nie przypadkiem stał się archetypem inteligenta. Zakończenie „Ludzi bezdomnych” idealizuje dziwną mieszaninę społecznikostwa i poczucia wyższości, cierpiętnictwa i arogancji. Jedyne kontrargumenty łatwo zbyć jako słabość kobiety, która chce sobie uwić ciepłe gniazdko.

W ostatniej scenie Judym i Podborska wreszcie rozmawiają, ale mówią różnymi językami. Ona szybko kapituluje przed jego racjami, bo tak zadecydował autor, ale dziś jej język brzmi bardziej zrozumiale. Nie rozróżnia prywatnego od publicznego. Do głowy jej nie przyjdzie, że zmiana społeczna wymaga jakichś rozdzierających serce wyrzeczeń. Dla niej zmiana zaczyna się od wygodniejszej sukni, prostszych mebli, otwarcia rodziny na społeczeństwo, nauczenia się czegoś od tych, których Judym zamierza tylko ogólnie i bezosobowo zbawić. Jest zwykła, rzeczowa i można ją poznać po tym, że uszczęśliwia niezależne panny.

 

alt