Archiwum
18.02.2013

Najlepsi Żydzi

Eliza Szybowicz
Felieton

Żydzi, jak wiadomo, dzielą się na dobrych i złych. Do niedawna sądziłam, że najlepsi są ci, którzy nie mają żadnych pretensji do Polaków i przy każdej okazji podnoszą ich okupacyjne zasługi w ratowaniu ofiar Zagłady. Z filmu „Betar” w reżyserii Roberta Kaczmarka dowiedziałam się, że najlepsi są żydowscy faszyści.

Dokument o radykalnej syjonistycznej organizacji Zeewa Żabotyńskiego, działającej miedzy innymi w przedwojennej Polsce, od powstania w 2010 roku do telewizyjnej emisji wiosną 2012 roku zdążył zelektryzować prawicowy Internet i obrosnąć legendą dzieła blokowanego przez wszechwładną lewicową cenzurę. Scenariusz napisał i jako ekspert wystąpił Piotr Gontarczyk. Sprytne połączenie ról, prawda? Nie tylko to jest w „Betarze” sprytne.

Betarowcy od najmłodszych lat byli wychowywani w duchu wyższości narodu żydowskiego, w kulcie siły i walki, formowani na nowych ludzi. Ubierali się w mundury, dbali o kondycję fizyczną i szkolenie wojskowe, tworzyli bojówki. Dążyli do masowej emigracji do Palestyny i utworzenia państwa żydowskiego bez oglądania się na łaskę Brytyjczyków.

Film Kaczmarka skrupulatnie punktuje łatwe do wykazania podobieństwa ruchu betarowskiego z faszyzmem aż po wodzostwo Żabotyńskiego i charakterystyczne organizacyjne pozdrowienie przez uniesienie ręki. Można wręcz odnieść wrażenie, że autorzy bawią się w „znajdź sto szczegółów, które są identyczne na obu obrazkach”. A naprawdę dużą radość sprawia im poinformowanie o kontaktach Betaru z partią i armią Mussoliniego.

Skąd ta satysfakcja? I skąd nieskrywana sympatia dla betarowców? Powodów jest kilka. Przede wszystkim bohaterowie filmu podzielają antysemickie poglądy autorów, a będąc Żydami, stanowią świetne alibi. Dzięki temu głoszone przez nich tezy o nieznającej pojęcia honoru, kompromisowej, godnej pogardy „mentalności galusowej”, typowej rzekomo dla diaspory, mogą uchodzić za obiektywne informacje. To, że bili bundowców, też jest radosną wieścią. Pozwala zbudować symetrię – nie tylko Polacy bili Żydów, ale także Żydzi bili się między sobą, a nawet wszyscy bili się ze wszystkimi (jak wesoło oznajmia Gontarczyk na dostępnym w sieci spotkaniu w olsztyńskim klubie „Gazety Polskiej”).

Poza tym betarowcy chcieli, by Żydzi wynieśli się z Polski, czego pragnęli również ideowi antenaci Kaczmarka i Gontarczyka. Wzorowali się na legionach Piłsudskiego i Polsce jako nowo utworzonym państwie. No i w ogóle uwielbiali Marszałka, polską kulturę, literaturę romantyczną, podziwiali polską walkę o niepodległość. A najważniejsze, że byli antykomunistami – już choćby z tego powodu zasługują na miłość i cześć oraz wydobycie na jaw spod zwałów historycznego fałszu rozpowszechnianego przez lewicę. Starszy pan, który z uroczym porozumiewawczym uśmiechem opowiada, jak demolował lokal Bundu i wypisywał na ścianie „Zdrajcy do Moskwy!”, pokazany jest w ten sposób, że ma się ochotę ucałować go w łobuzerskie czółko.

Kolejnym źródłem uciechy jest czyn zbrojny i zwycięstwa wojskowe żydowskich nacjonalistów. Autorzy twierdzą, że ŻOB zawłaszczyła powstanie w getcie warszawskim, które było właściwie dziełem betarowców, co Kaczmarek i Gontarczyk ogłaszają z dumą towarzyszy broni. Wszystkie przewagi Izraela też najwyraźniej są przewagami Kaczmarka i Gontarczyka. O tak zwanych Arabach wspomina się bodaj dwa razy i bliżej ich nie określa. To abstrakcyjny wróg, którego nieuzasadniona wrogość jest czymś w rodzaju siły natury i którego spektakularnie pokonuje nowe, prężne państwo. To jeszcze nic. Gdyby wszyscy Żydzi posłuchali Żabotyńskiego i na czas wyemigrowali do Palestyny, odnieśliby największe zwycięstwo, unikając największej klęski, bo po prostu nie doszłoby do Holokaustu.

Film polskich dziarskich chłopców o dziarskich chłopcach żydowskich i jego ideologię fachowo i wyczerpująco analizuje Anna Zawadzka w tekście „Wojna polsko-polska na terenie Izraela”. Uderzył mnie przede wszystkim ludyczny charakter tej produkcji. Dynamiczna, nieneutralna muzyka, elementy montażu teledyskowego, wizualne żarciki. Autorów cieszy nawet wyjściowy paradoks istnienia żydowskich faszystów, a potem bawią się coraz lepiej. Nie odniosłam, jak Zawadzka, wrażenia, że starają się uczynić polski faszyzm niewidocznym. Owszem, mnożą eufemizmy, by nie używać strasznego słowa na „f”. Po raz pierwszy w filmie pada ono zresztą z zachowaniem pewnych środków ostrożności – jako cytat z ówczesnej lewicowej prasy. Owszem, rozmywają sprawę, komunikując, że w międzywojennej Europie „wszędzie tak było”, bo liberalna demokracja była w odwrocie.

Zarazem jednak bardzo dbają, by faszyzm był w ich filmie rozpoznawalny. I nader sympatyczny. Tym samym bezwstydnie przekraczają jedno z najsilniejszych współczesnych tabu – życzliwie przedstawiają brunatny totalitaryzm. Co gorsza, sądząc po recepcji filmu, odbieranego jako sprawnie zrobiony obiektywny dokument, sprawiają, że to przekroczenie niezauważalnie staje się częścią mainstreamu. Brawo!

alt