Archiwum
29.12.2020

Milion ledów w jednej wsi

Waldemar Kuligowski
Felieton

Najpierw wojewódzką sto osiemdziesiątką dwójką. Przed Gorzyniem trzeba w prawo, a potem krajówką numer dwadzieścia cztery. W miejscu spotkania z es trójką, nawigacja wyświetla zapis psychodelicznego snu z kolorowymi ślimakami przecinającymi się na dwóch poziomach. Po wypadnięciu z otoczonej ekranami dźwiękochłonnymi estakady jakaś boczna dróżka. Wyboje bez pobocza. Zwarta ściana lasu. W końcu przestrzeń otwiera się na pola i długi sznur czerwonych świateł postojowych nawleczonych ciasno jedno za drugim. Korek na półtora kilometra. Tu i ówdzie po rowie przemykające cienie tych, którzy wybrali drogę na piechotę. Kierunek jeden – silna poświata prześwitująca zza łagodnego wzgórza. Sztuczna zorza. Ledowy cud w Popowie, gmina Bledzew, powiat Międzyrzecz.

Mają przecież i inni. W szwajcarskim Bad Ragaz festiwal świateł zaczyna się już pod koniec listopada, gdy w centrum uzdrowiska staje najwyższa – przynajmniej zdaniem miejscowych – choinka w Europie. Duńczycy chlubią się zamienioną w świąteczne miasteczko główną ulicą Aarhus. Niemiecki Coburg licytuje w tej grze jarmarkiem bożonarodzeniowym, paradą przy świecach, korzennym winem, grzanym piwem i pieczonym Lebkuchen. Amerykanie natomiast idą na całość. Mają trzysta tysięcy świateł i coroczny festiwal świateł z fajerwerkami w niewielkim Natchitoches w Luizjanie. Trwający trzy tygodnie festiwal dzwonków, orkiestr i kolędników oraz dekoracje z pół miliona świateł organizuje miasteczko Leavenworth w stanie Waszyngton. Trzy miliony białych świateł rozpala z kolei St. Augustine na Florydzie, a można je oglądać z tramwaju, pociągu, łodzi, śmigłowca, bryczki konnej albo pieszo. W Duluth w stanie Minnesota odbywa się Bentleyville Tour of Lights, czyli największy w USA pokaz świateł bożonarodzeniowych. Kontemplowaniu czterech milionów światełek sprzyja gorąca czekolada i popcorn. Jakby tych liczb było jeszcze mało – dopiero dziesięć milionów świateł w Williamsburgu w stanie Wirginia czyni zeń największy tego typu pokaz w Stanach Zjednoczonych, i w Ameryce Północnej przy okazji. Jest poza tym świąteczny kurs pociągiem Christmas City Express, owiniętym świątecznymi światłami i dekoracjami. O rozświetlonej ciężarówce Coca-Coli nawet nie wspominam, bo od 1995 roku jej obecność w reklamach i lokalnych akcjach promocyjnych sprawiła, że zapamiętał je chyba każdy.

Gdzie Rzym, gdzie Krym, chciałoby się zapytać? Gdzie Bad Ragaz, Aarhus, Coburg, a gdzie Popowo, gmina Bledzew, powiat Międzyrzecz? Gdzie Floryda, Waszyngton, Wirginia i Luizjana, a gdzie Lubuskie? Mniej więcej tam, gdzie Cristo Redentor z Rio de Janeiro i Jezus Chrystus Król Wszechświata ze Świebodzina. Ze Świebodzina do Popowa jest trzydzieści dziewięć kilometrów, wygodną i darmową drogą ekspresową S3. Dla wyobraźni to jak nic.

Pod świebodzińską figurę pierwszy raz przyjechałem w grudniu 2010 roku, kilka miesięcy po ukończeniu jej budowy. Cóż to były za czasy! Sypał gęsty śnieg, do monumentu musiałem przedzierać się przez zaspy po kolana. Przez dawne pole rzepaku ciągnęły w tym samym kierunku jeszcze inne postaci. Z jednej strony wracający akurat z dyskoteki młodzieńcy, z drugiej skośnooki właściciel aparatu fotograficznego. Gdy poprosił, by uwiecznić go na tle monumentu, nie wytrzymałem:

– Where are you from?

– From Japan – wyjaśnił chętnie.

Przyjechał właśnie z Wrocławia, gdzie prowadził jakieś rozmowy biznesowe, a że japońska telewizja pokazywała materiał z „otwarcia” pomnika, postanowił wykorzystać okazję i go zobaczyć.

– Ładny? – zapytałem na koniec.

– Nie wiem, czy jest ładny – spojrzał raz jeszcze na monument. – Ale na pewno jest duży.

Ta rozmowa powtarzała się później wiele razy. Ludzie stronili od ocen estetycznych figury Chrystusa, a nawet od twierdzeń, że ma ona wyraźny religijny sens. Wypada po prostu ją obejrzeć, zwłaszcza gdy jest się w okolicy albo przejazdem. „Bo to kawałek historii na żywo”, „bo pokazywała to nasza, niemiecka telewizja”, „bo jesteśmy w drodze do Poznania i postanowiliśmy wstąpić”.

W każdym właściwie tekście na temat świebodzińskiego monumentu powracała informacja, że jest to największa, licząc wraz z postumentem, figura Chrystusa na świecie. O to „naj” właśnie chodzi. Owo „naj” jest absolutnie kluczowe. Leszek Kołakowski, rozważając ongiś źródła ustanawiania rekordów, nazwał je „szlachetną ambicją”. Bez względu na to, czy mówimy o sprinterze bijącym olimpijski rekord, czy o twierdzeniu matematycznym najdłużej czekającym na dowód, czy o najwyżej wznoszącej się figurze Chrystusa, mianownik jest taki sam: to potrzeba przekraczania granic i unieważniania ograniczeń. Taki jest fundament bicia rekordów, taki z nich ostateczny pożytek. Ewentualne zastosowania praktyczne czy buchalteryjna opłacalność są dopiero na dalszych miejscach. „Być może – podpowiadał Kołakowski – kryje się w tej pasji rekordów i w tym zaciekawieniu ekstremami jakiś korzeń metafizyczny: potrzeba wykraczania poza to, co jest, jakaś dziwnie wyrażona, nieraz w groteskę i absurd przechodząca – jak wszystko, co ludzkie, złe czy dobre, nadzieja nieskończoności”.

Z blaszanego przystanku PKS w Popowie dwa razy dziennie można pojechać do gminnego Bledzewa. Na byle jak przyklejonych kartkach reklamuje się skład węgla oraz firma „Drzwi i okna”. Jest też oferta dla pracownika utrzymania czystości w MOP Popowo, od którego wymaga się „sprawności fizycznej, punktualności i dokładności”. Zaraz za przystankiem pyszni się błękitno-lśniąca nazwa Popowo, zrobiona z misternie rozciągniętych na drucianej podstawie łańcuchów ledowych. Parę kroków dalej ledy życzą wszystkim „Wesołych Świąt”. W głębi, na skwerku stoi wypucowany wóz strażacki, udekorowany sznurami światełek jak domowa choinka. Za nim remiza, oznaczona świecącym na żółto napisem OSP Popowo.

Wieś ma kształt wrzeciona. Z wykładów poświęconych etnografii Polski pamiętam, że fachowym terminem dla jej nazwania jest okolnica. Oznacza to taki typ zabudowy, w którym gospodarstwa tworzą zwarty krąg albo podkowę, ześrodkowane wokół centralnego placu. Do takich wsi prowadzi zwykle jedna droga, a wewnętrzny majdan służył do zamykania na noc zwierząt, co miało je chronić przed drapieżnikami, bo okolnice powstawały zwykle na wykarczowanych polanach. Nie wiem oczywiście, czy było tak w przypadku Popowa. Dawne założenie jest jednakciąż widoczne, a na placu znajdują się obecnie kościół i staw.

Piszę o tym, bo wrzecionowaty kształt wsi wspaniale potęguje efekt rozświetlenia. Nie ma domu, nie ma szopy, obory czy stajni bez dekoracji. Lampki lśnią na drzewach i krzewach. Są na psich budach, stopniach schodów i ogrodowych suszarkach do prania. Mieszkańcy zabierają się za ich instalowanie już na początku grudnia. Robota jest wielka, bo czasem jedna rodzina montuje nawet kilkadziesiąt tysięcy różnych lampek. To też kilkaset metrów kabli. Do tego renifery, bałwany, sanki, mikołaje. Pomagają strażacy, nie każdy bowiem ma odwagę balansować na skraju dachu. A czasu nie ma wiele, tyle co po pracy, w dodatku po ciemku, bo to przecież grudzień.

Podobno zaczęło się jakieś dziesięć lat temu od konkursu na najładniej ozdobione gospodarstwo. Efekt dzisiaj jest taki, że przez dwa–trzy tygodnie mała wieś i jej trzystu pięćdziesięciu mieszkańców są nazywani „lubuskim Las Vegas”. Pokazuje ich ogólnopolska telewizja, w charakterze atrakcji opisują lokalne media. Samochodami przyjeżdżają ludzie z Nowej Soli, Zielonej Góry i Gorzowa, nie wspominając nawet o Skwierzynie czy Międzyrzeczu.

Byłem tam w sobotni wieczór, dwa dni po wigilii. To wtedy przywitał mnie ten półtorakilometrowy korek. Rzeczywiście, przeważały rejestracje lubuskie. Za to gwar i nastrój były światowe. Zachwyt otwierał buzie małym dzieciom. Dorośli fotografowali i filmowali, głośno przy tym komentując. Stale pełny wiejski sklep wydawał taśmowo kawę i herbatę. Tłum wlewał się wszędzie, tym bardziej że furtki i bramy stały otworem. Jedno z aut objeżdżających wkoło plac miało otwarty szyberdach, a wystający z niego chłopak czuł się jak na paradzie techno. Młodzi mężczyźni zebrani wokół samochodów, oznaczonych na tylnych szybach napisem „Jadą świry”, naradzało się, czy już od razu jechać nad morze. Bo to był ich rajd szlakiem polskich atrakcji. Rajd szlakiem „naj”.

W oknie jednego z popowskich domów, na piętrze, zauważyłem dwoje nastolatków przypatrujących się zalewowi turystów w swojej wsi. Nie wiem, co myśleli. Ale wiem, co mieli na twarzach. Była to satysfakcja z tego, że zostało się zauważonym. Być może u źródeł świątecznej pracy aktywnych, przedsiębiorczych i w sumie dobroczynnych mieszkańców Popowa tkwi jedna z fundamentalnych bolączek naszych czasów: potrzeba zauważenia. To dla tej potrzeby bije się rekordy, dla niej przekracza ograniczenia i z jej powodu peryferie zmienia w centra. To dla pozyskania cudzej uwagi sięga się właśnie po „naj”. Nikt nie chce być niewidzialny. Nikt nie chce być zbędny.