Archiwum
13.06.2013

Co z tą Masłowską?

Eliza Szybowicz
Felieton

Podobno ostatnia książka Doroty Masłowskiej (prawie) nikomu się nie podoba. Kinga Dunin napisała miażdżącą recenzję pod wiele mówiącym tytułem „Nowa Masłowska, czyli mnóstwo niczego”. Mnie powieść też nie zachwyciła, ale to i owo w niej doceniam i próbuję zrozumieć. Trochę z przekory, a trochę dlatego, że mam do Masłowskiej spore zaufanie i wiążę z nią niejakie nadzieje. Uważam ją za pisarkę, której proza jest mądrzejsza od moich czytelniczych przyzwyczajeń i od wypowiedzi autorki. Masłowska zazwyczaj idzie na językowy żywioł. Funkcjonuje jako genialne medium miksujące style i emocje. Wychodzi z tego kapitalna literatura nie będąca prostą sumą składników.

Może dlatego mamy taki kłopot z „Kochanie, zabiłam nasze koty” – więcej tu kombinowania niż wartkiego strumienia słów decydującego o sile poprzednich książek. Najbardziej charakterystyczna i najlepiej napisana jest w nowej książce infantylna paplanina bohaterek.

Również z powyższych powodów średnio mnie poruszył wywiad dla „Newsweeka”, w którym pisarka deklarowała, że Polska już do niej „nie mówi”, że jest zmęczona swoją rolą i chciała napisać książkę „skandalicznie niezaangażowaną”, o „śmieciowych” problemach „niezbyt głębokich” osób. Masłowska nigdy nie była dobrą interpretatorką swojej twórczości.

W tej samej rozmowie chlapnęła, że walka o „prawa gejów do małżeństwa”, rozrachunek z antysemityzmem i domaganie się prawa kobiet do aborcji to konformistyczny banał, który uchodzi za akt odwagi. Jaś Kapela ostro napomniał Masłowską, że to oczywista nieprawda – za obronę praw gejów i kobiet można w Polsce nieźle oberwać.

Cóż, zdaje się, że oboje mieli w pewien sposób rację. Zależy od punktu widzenia, środowiska, sytuacji. Dyskurs emancypacyjny zdążył się w Polsce ucukrować, zanim przyniósł zadowalające efekty. Może zresztą nie przynosi tych efektów dlatego, że wielu jego użytkownikom bardziej zależy na własnym dobrym samopoczuciu. Inna rzecz, że Masłowska raczej nie powinna o tym mówić w mainstreamowych mediach, na pewno nie skrótami myślowymi.

Jak pisarka odpoczywa od Polski? Przenosi nas na śmietnik globalnej popkultury, gdzie Polska to jedna z wielu mód, nawet nie przybrana tożsamość, tylko kilka przemieszczonych cech estetycznych – dziwne imię i upodobanie do zepsutych ogórków. „To słodkie być z Polski!” – mówi Go (skrót od Gosza), która przedstawia się jako emigrantka stamtąd, czyli z byłej Jugosławii, gdzie rzekomo mieszkała z widokiem na mur berliński. Sezonowym trendem w modzie jest też katolicyzm, na przykład stylizacja na „dziewczynę pielgrzyma” czy perfumy „zapach kościoła”. Ciężar nie bez satysfakcji rozpoznajemy jako szczeniacki żart. Stygmat jako gadżet.

Jednak „Kochanie, zabiłam nasze koty” nie jest na tyle błaha, żeby ją czytać bez emocji. Zaczyna się od ślubów panieńskich. „Nie będziemy miały już nigdy żadnych chromolonych chłopaków, okej?” – postanawiają przyjaciółki Jo i Fah. Pierwsza uosabia popkulturowe łakomstwo. Impulsywnie pochłania fast foody i uwielbia seks. Jest źle umalowana i ubrana. Nieświeża, niezborna, zbyt obfita. Otwarta na strumień przyjemności. Dlatego otacza ją aura erotycznego magnetyzmu. Druga to wcielenie innego aspektu wewnętrznie sprzecznej popkultury – ascetyzmu. Anorektyczna, septyczna, zdegustowana. Pozbawiona seksu. W marzeniach o przyjaźni inspirująca się sitcomami. Nawet o autoagresji tylko fantazjująca.

Fah czuje się oszukana, porzucona i zdradzona, kiedy Jo zrywa ich pakt, by sycić się seksem, podczas gdy ona cierpi z powodu erotycznego wykluczenia. W świecie nasyconym popkulturą, który przecież wygenerował Fah, jej przymusowy celibat to widoczne dla wszystkich piętno, źródło wielkiego żalu i wstydu. W tym świecie seksu nie uprawiają wyłącznie orkowie. Fah trawi podwójna, hetero- i homoseksualna zazdrość. O to, że nie ma faceta, i o to, że ma go Jo.

Kiedy Fah na wernisażu poznaje zbzikowaną Go, nie wiadomo, co ją bardziej uwodzi – gadatliwa pewność siebie i bezrefleksyjna towarzyskość nowej przyjaciółki czy fantazja o tym, jak zareagowałaby Jo, widząc je razem. Fah żyje fantazjami, więc nawet pragnienie trójkątne, samo w sobie mało realne, musi sobie wyobrazić. Nowa przyjaciółka to dla niej obietnica barwnego i szalonego życia, więc zrobi wszystko, żeby ją odnaleźć.

Tu fabuła staje się baśniowa. Pomoc w odnalezieniu Go oferuje Fah jedna z syren wyniszczonych bytowaniem wśród ludzkich śmieci. W zamian żąda włosów Fah, jej największego atutu i legitymacji, która świadczy o tym, że bohaterka konsekwentnie stosuje się do zaleceń pism kobiecych.

„Czy [Fah] miała jeszcze jakiś wybór? Może miała, chyba dlatego tak płakała, biorąc w palce zardzewiałe nożyczki”. Rozżalona samotniczka obcina włosy i oto na jej progu pojawia się Go. „Z zaczerwienionym nosem, ubrana w dżinsy i podkoszulek […]. Namacalna, realna, prawdziwa. Bez kostiumu, bez maski, bez zasłony dymnej pisków i głośnego śmiechu, bezbronnie skubiąca skórki od paznokci”.

Oczywiście Fah kocha za bardzo. Go szybko ją porzuci i upokorzy, publicznie obnażając jej krzywo wystrzyżoną czaszkę.

W „niechlujnie zmontowanej scenografii”, między jawnie literackimi bohaterami rozgrywa się całkiem porządny dramat. Tym dramatyczniejszy, im łatwiejszy do zlekceważenia jest jego tandetny sztafaż. W centrum dramatu tkwi niezdefiniowana, popkulturowa relacja między kobietami. Mnie to wystarcza, a nawet intryguje. W końcu to tylko jedna niewielka książka.

Il. http://robolo.blogspot.com/2010_06_01_archive.html

alt