Archiwum
30.03.2018

Komu selfie, komu?

Waldemar Kuligowski
Felieton

Nigdy tego nie zrobiłem. Naprawdę, ani razu. Przynajmniej świadomie. Wiem dobrze, że robią to prawie wszyscy, w różnych sytuacjach i z dużą przyjemnością. W pojedynkę, choć to jakoś jednak głupio, a czasem z drugą osobą. Zdarza się, że i zbiorowo. Ja jednak nie potrafię. Mam kłopot ze swoim ciałem, a przede wszystkim z ustami, z ich odpowiednim do tego ułożeniem. Na starcie brakuje mi także motywacji i emocji, a bez tego ani rusz. Więc nie.

A w 2016 roku ludzie zrobili to co najmniej 24 miliardy razy – tyle bowiem selfie pojawiło się w wyszukiwarce Google. Oznacza to miliony każdego dnia, matematyka wspina się w tym przypadku na abstrakcyjne wyżyny ciągów zer, a to przecież i tak dane jedynie przybliżone, oparte o to, co znalazło się w google’owej części świata online.

Pierwszego kwietnia 2018 roku swoje podwoje otwiera pierwsze na świecie muzeum w całości poświęcone zjawisku, a może nawet „kulturze” selfie. The Museum of Selfies powstało w kalifornijskim Glendale pod Los Angeles. Jego twórcy, Tommy Honton i Tair Mamedov, dwaj projektanci tak popularnych obecnie escape roomów, zamierzyli dzięki tej instytucji zgłębić historię selfie i poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie czują potrzebę uchwycenia, odtwarzania i upowszechniania swoich podobizn. Odwiedzających oficjalnie zachęca się zabrania ze sobą selfie sticków.

Za bilet w cenie 25 dolarów (dzieci do czterech lat gratis) można obejrzeć interaktywne ekspozycje „odkrywające historię i kulturowe zjawisko selfie – obraz samego siebie zrobiony przez samego siebie – którego korzenie sięgają 40 tysięcy lat”, czytamy na stronie muzeum. Liczące 750 metrów kwadratowych muzeum podzielono na dwie części. Pierwszą oddano prezentacji dziejów selfie, w zamaszystym skrócie od „portretów jaskiniowych” do Facebooka. Część druga to zbiór prac współczesnych artystów, którzy inspirują się selfie culture. Znajdziemy ponadto specjalne instalacje, gdzie zwiedzający sami mogą zrobić selfie, na przykład z sześciopakiem na brzuchu lub w joga-podobnej pozycji „szalonego precla”.

Pomysłodawcy muzeum przypominają, że termin selfie wprowadzili w 2002 roku do języka angielskiego australijscy internauci, mający tendencję do zdrabniania różnych słów. Dla nich strażak (fire officer) to firie, handlowiec (tradeperson) staje się tradie, a fotografia autoportretowa (self photography) zyskuje w rezultacie miano selfie. Pierwszy autoportret fotograficzny wykonał w 1839 roku w Filadelfii amerykański wytwórca lamp, chemik i pionier fotografii Robert Cornelius. Zdjął on pokrywę obiektywu, po czym na minutę przed ponownym jego przykryciem usiadł naprzeciwko aparatu, by uchwycić swoją podobiznę na dagerotypie. Na odwrocie swojego dzieła Cornelius zamieścił wymowny podpis: „Pierwszy światłowy obraz w dziejach”. W efekcie dzisiaj więcej osób robi selfie z „Moną Lisą” Leonarda da Vinci z paryskiego Luwru, niż fotografuje samo to dzieło.

Warto dodać, że jedna z części The Museum of Selfies poświęcona została death selfies – ponad trzystu udokumentowanym przypadkom śmierci osób wykonujących selfie. Ludzie ci utopili się, weszli pod pociąg, spadli z wysokiego budynku albo stromej skarpy.

Ważnym epizodem muzealnej narracji o historii selfie jest rok 2006. Przyjmuje się, że właśnie wtedy celebrytka Paris Hilton „wynalazła” selfie, robiąc kilka wspólnych fotek sobie i piosenkarce Britney Spears. Można mieć do wyboru tej daty i jej przełomowości wiele zastrzeżeń. Hilton nie dokonała wszak niczego nowego. Nie była pierwszą osobą, która zrobiła i opublikowała swoje zdjęcia – wcześniej uczynił to choćby wspomniany już Cornelius. Tyle że swoją fotografię umieścił on w standardowej ramce. Czy w takim razie Hilton jako pierwsza użyła do tego celu manualnego aparatu? Niestety, już z 1920 roku pochodzi fotografia kilku dżentelmenów trzymających aparat w pudełku, zupełnie jak we współczesnym selfie. Nawet selfie stick pojawił się o wiele wcześniej: na zdjęciu z 1934 roku, ukazującym Helmera i Naemi Larsson, parę ze Szwecji, widzimy, jak używa się drewnianego kija w celu naciśnięcia przycisku w aparacie znajdującym się nad nimi. Hilton nie była także pierwszą celebrytką uwieczniającą swoje oblicze w taki właśnie sposób. Dużo wcześniej podobnie robili Cindy Sherman, Andy Warhol, Madonna i wielu innych (pamiętacie portrety lustrzane Jacqueline Kennedy z lat 60.?). Trudno zatem oddać walor pionierstwa Hilton w czymkolwiek. Może poza autopromocją.

Ciekawą ekspozycją kalifornijskiego muzeum mógłby być dział polski. Za prekursora selfie na polskim gruncie z pewnością można uznać Stanisława Ignacego Witkiewicza. Artysta był wszak pasjonatem fotografii, z którą nader chętnie eksperymentował. I choć słynny „Autoportret wielokrotny” z 1917 roku jest najprawdopodobniej portretem powstałym w petersburskim zakładzie portretowym, to oprócz niego zachowało się wiele innych autoportretów Witkacego, zwłaszcza z lat 1912–1913, kiedy artysta autorefleksyjnie zakładał, że znalazł się na skraju szaleństwa.

„Bardzo zależy nam na tym, aby ludzie się śmiali i byli pozytywnie zaskoczeni całą wystawą, stąd obecny w niej humor wizualny, pozwalający na angażowanie się w przestrzeń” – wyjaśniał na łamach „Travel+Leisure” Tommy Honton. Selfie nie jest jednak tylko kwestią uśmiechu i humoru, jak może się wydawać pod pogodnym niebem Kalifornii. Bardzo wiele mówi też o teraźniejszej hipertrofii narcyzmu, o wojującym ja-izmie, o poziomie zaangażowania się w autopromocję. Selfie to wszak „ja” podniesione do kwadratu, zamienione w doraźny dokument stanu emocjonalnego (zwykle pozytywnego), wehikuł emocji i witryna tożsamości jednocześnie. Zatem kto żył w pierwszej połowie XXI wieku, też żył w epoce selfie, i kropka. Powinien więc choć jedno selfie mieć. Co po napisaniu tego tekstu stało się ciałem.

Fot. Waldemar Kuligowski