Archiwum
10.05.2019

Granola z Woodstocku

Waldemar Kuligowski
Felieton

Wszyscy przewodnicy w tym muzeum mają siwe włosy, na szyjach natomiast – jakby dla kontrastu – kolorowe pacyfy. Menu w muzealnym bistro otwiera „Hendrix Burger”, czyli ręcznie formowana wołowina, półtwardy ser Pepper Jack, cebula, jalapenos, marynowane warzywa, sałata i pomidor. Obok niego znaleźć można jeszcze choćby „Blood Sweat and Tears” z dodatkiem guacamole i marynowaną cebulą. Na właściwych ekspozycjach feeria barw, mnóstwo muzyki, w księdze gości zaś pośpiesznie rysowane serca i opinie w rodzaju: „Cieszę się, że mogłam zobaczyć wystawę o alternatywnym stylu życia poświęconą Pokojowi, Miłości i Muzyce. Patricia”.

Trzydziestego marca w Bethel w stanie Nowy Jork, w miejscowym muzeum otwarto wystawę „We Are Golden” z podtytułem „Refleksje na temat 50. rocznicy Festiwalu Woodstock i dążeń ku pokojowej przyszłości”. Jest ona elementem przygotowań do wielkiego święta pięćdziesięciolecia Festiwalu Woodstock, jednego z najbardziej legendarnych w historii, kształtującego odrębne pokolenie i nowy sposób myślenia. Ale też jednego z najmniej przewidywalnych.

Na zdrowy rozum festiwal z sierpnia 1969 roku powinien zakończyć się wielką – ba! może nawet wręcz przeogromną – katastrofą. Najpierw spodziewanego „najazdu hipisów” nie chciała żadna lokalna społeczność, której proponowano goszczenie imprezy. Michael Lang, pomysłodawca festiwalu, dosłownie w ostatniej chwili dogadał się z właścicielem ogromnej farmy mlecznej na obrzeżach miasteczka Bethel, przedsiębiorczym Maxem Yasgurem, który zysk z jej wynajęcia cenił wyżej niż strach przed „kudłaczami”. Po pierwotnym pomyśle ulokowania festiwalu tam, gdzie mieszkał Bob Dylan (czyli w miasteczku Woodstock), pozostała wszelako nazwa – i cykl prasowych artykułów relacjonujących na bieżąco kłopoty organizatorów. To one właśnie, mocą nieprzewidywalnego paradoksu, stały się najlepszą reklamą wydarzenia: tysiące ludzi czytających o kłopotach ze znalezieniem miejsca dla festiwalu ostatecznie chciało przekonać się, co z tego wynikło i ruszyło w drogę…

Wynajęta na krótko przed ogłoszonym początkiem festiwalu farma Yasgura zamieniła się w gorączkowy plac budowy, scenę i całą infrastrukturę trzeba było bowiem zbudować w rekordowym tempie. Oficjalnie sprzedano na imprezę 124 tysiące biletów, ale do Bethel przejechało pół miliona ludzi, a drugie tyle stało w korkach, blokując wszystkie drogi dojazdowe w promieniu 30 kilometrów. Tłumy szybko przerwały ogrodzenie i wlały się bez żadnej kontroli na teren festiwalu. Z powodu komunikacyjnej blokady na swoje występy nie mogli dotrzeć artyści. Program festiwalu bez przerwy ulegał modyfikacjom. Rychło zabrakło jedzenia dla publiczności, toalet, pryszniców i po prostu miejsca. Fani muzyki nocą kładli się spać tam, gdzie wcześniej w ciągu dnia stali. Na domiar złego już pierwszego dnia rozpętała się gwałtowna burza zagrażająca nie tylko konstrukcji sceny i polowej elektryczności, ale przede wszystkim zmieniająca cały teren w ocean błota. Widmo katastrofy nie wisiało w powietrzu, ale zstąpiło już na festiwalową ziemię.

I stał się cud. Organizacyjny i infrastrukturalny chaos zaowocował zbiorową solidarnością i wyrozumiałością. Ludzie dzielili się tym, co mieli. Z pomocą pośpieszyli tak niechętni wcześniej imprezie okoliczni rolnicy, karmiąc publiczność chlebem, mlekiem i wodą. Wojsko wysłało swoje służby medyczne. Członkowie nowomeksykańskiej komuny Hog Farm zajęli się przygotowywaniem żywności, ogłaszając drugiego dnia ze sceny: „Dzień dobry! To, o czym myślimy, to śniadanie do łóżka dla 400 tysięcy ludzi”. W tak gigantycznym tłumie obyło się (niemal) bez wypadków. Wyjątkiem był siedemnastolatek rozjechany podczas snu przez traktor oraz dwie inne osoby, które przedawkowały narkotyki. W czasie festiwalu urodziło się dwoje dzieci, jedno z nich w stojącym w korku samochodzie.

Przed 15 sierpnia 1969 roku nikt tego oczywiście nie zakładał, ale już w trakcie samego festiwalu stawało się jasne, że wydarzenie ma charakter niezwykły. Że samoistnie zmienia się w nasyconą znaczeniami ikonę lat 60. i kontrkulturowej Ameryki. „An Aquarian Exposition: 3 Days Peace and Music. The Woodstock Music & Art Fair” – tak brzmiała oficjalna nazwa imprezy zorganizowanej przez Langa – była jednym z wielu plenerowych festiwali. Gigantyczna publiczność, niezwykłe zainteresowanie mediów, a przede wszystkim wspólnotowe i pokojowe stawienie czoła wszystkim przeciwnościom wyniosły ten festiwal do rangi zdarzenia historycznego. Warto od razu dodać, że z owym pokojowym nastawianiem bywało wtedy różnie: zamieszki towarzyszyły odbywającemu się dwa miesiące wcześniej Denver Pop Festival, jeszcze tragiczniej zakończył się w grudniu tego samego roku Altamont Speedway Free Festival, podczas którego zasztyletowano jednego z fanów. „Lata 60. – czytamy na wystawie – były czasem zmiennych postaw i oczekiwań. Pół miliona ludzi, którzy przybyli na festiwal, mogło rozpocząć podróż, oczekując trzech spokojnych dni wolności oraz muzyki. Ich reakcja na wyzwania i problemy zainspirowała całe pokolenie, a także tych, którzy później podążyli ich śladem”.

W 2017 roku teren, na którym odbył się Festiwal Woodstock, wpisano do oficjalnego rejestru zasobów kulturowych Stanów Zjednoczonych zasługujących, zgodnie z uchwałą Kongresu, na ochronę. Obiekty ujęte w tym rejestrze mają szczególne znaczenie dla amerykańskiej historii i kultury. Pagórkowate pastwisko, na którym przez trzy dni funkcjonowała unikalna społeczność, zrównano tym samym z takimi ikonami Stanów Zjednoczonych jak Statua Wolności, Empire State Building czy teksański fort Alamo.

 

 

Muzeum w Bethel powstało w 40. rocznicę festiwalu w 2009 roku. Znajduje się ono w dużym kompleksie, obejmującym galerię, bar, sklep, a także plenerową scenę i ogromne parkingi. Wąska, pofałdowana nitka asfaltu prowadzi do miejsca, gdzie stała festiwalowa scena i gdzie próbowała pomieścić się publiczność. Każdego chyba zdumiewa, jak niewielka jest ta historyczna, amfiteatralna w kształcie niecka, w środku której pyszni się odciśnięta w trawie wielka pacyfa. Podczas spaceru po muzeum chętnie pomagają wspomniani siwowłosi przewodnicy, dla których, jak mówią: „To najlepsza robota, przecież wspominamy młodość i swój udział w festiwalu!”. Bardziej zaawansowanym może pomóc site interpreter, zwalisty, długowłosy brodacz będący plenerowym typem przewodnika po „zasobie kulturowym” dawnej farmy.

Wystawa „We Are Golden” ma przekonywać o istotności festiwalu jako zdarzeniu definiującym epokę. Poza eksponatami dokumentującymi samo wydarzenie – butelki na mleko z farmy Yasgura, sprzęt nagłośnieniowy z woodstockowej sceny, bilety na imprezę, a nawet baner jej lokalnych przeciwników „No hippies here!” – wiele jest „linków” do współczesności. Zwiedzający mogą wypisać swoje życzenia albo przesłanie i przypiąć je na specjalnej ścianie. Jest to nawiązanie do samotnego klonu, który przed 50 laty był jedynym pewnym drogowskazem podczas festiwalu i rychło zmienił się w słup ogłoszeniowy. Dla chętnych przygotowano hipisowskie ciuchy, w których mogą zapozować do zdjęcia na tle festiwalowej publiczności. W osobnym miejscu można też wysłuchać wypowiedzi dzisiejszej młodzieży o ich potrzebach i oczekiwaniach wobec świata. Wszystkiemu towarzyszy zremasterowana ścieżka dźwiękowa zawierająca niepublikowane wcześniej nagrania, ułożone w porządku odpowiadającym rzeczywistemu line-upowi festiwalu (od Richiego Havensa do Gypsy Sun and Rainbows Jimiego Hendrixa).

Tytuł wystawy jest cytatem z piosenki Joni Mitchell „Woodstock”, która na tym festiwalu nie wystąpiła, co nie przeszkodziło – oto kolejny paradoks! – w tym, aby utwór stał się nostalgicznym hymnem uczestników i sympatyków legendarnej imprezy. Odbywająca się kilka dni później po wernisażu wystawy w bostońskim Berklee College of Music konferencja również w swojej nazwie odwołała się do tekstu śpiewanego przez Mitchell. Tym razem wybrano frazę „We are stardust” (Jesteśmy gwiezdnym pyłem – dalej mamy jeszcze: Jesteśmy złotem / Powinniśmy wrócić do ogrodu). Dzięki organizatorom po raz pierwszy od 50 lat w jednym miejscu spotkali się wszyscy kluczowi twórcy Woodstock Festival: oprócz Michaela Langa – jego pomysłodawcy i organizatora – także: Chip Monck – sceniczny konferansjer i dobry duch, Rona Elliot – specjalistka od festiwalowego PR, Henry Diltz – jedyny oficjalny fotograf na imprezie oraz Bill Hanley – twórca systemu nagłośnieniowego.

„Dawni hipisi tacy jak my – pokpiwali zgodnie weterani – mają dzisiaj wnuki i hemoroidy”. „Co by to było, gdyby ten festiwal udało się zorganizować w Wallkill, jak planowaliśmy… Festiwal Wallkill, co to by była za nazwa?!”. Diltz opowiadał o skali tego, co miało się wydarzyć: „Przyjechałem na teren festiwalu dwa tygodnie przed jego rozpoczęciem. Fotografowałem budowę sceny i kolorową komunę Hog Farm. Któregoś dnia na wzgórzu zobaczyłem sześć osób. «Co, u licha, oni tutaj robią?» – pomyślałem. Następnego dnia na tym miejscu było już 400 tysięcy ludzi. Zrozumiałem wtedy, że dzieje się coś fantastycznego”. Dla Elliot uderzające było inne zdarzenie: „Mamy środek wojny w Wietnamie. Wtem wojskowe śmigłowce – takie same jak tam – nadlatują nad festiwalowy tłum. I piloci dwoma palcami pokazują wszystkim znak pokoju. To było niesamowite”.

Lang, wciąż uśmiechnięty i serdeczny wobec każdego, pytany o sens organizowania kolejnego jubileuszowego festiwalu, odpowiadał spokojnie, że wyraźnie go dostrzega: „Martwimy się o następne pokolenie. O pokój i naturę. Dlatego Woodstock 2019 będzie festiwalem zrównoważonym, artystycznym i włączającym”.

Słuchanie wspomnień i anegdot całej ekipy było równie zajmujące jak przyglądanie się wzajemnym relacjom animatorów Woodstocku, zwłaszcza na poziomie mowy ciała. Grupa, w której 75-latek jest najmłodszy, obdarzała się uśmiechami i czułościami, przytulając się, głaszcząc, siedząc bardzo blisko siebie. Łatwo jest uwierzyć, że oto przed oczami ma się jak najbardziej realne dziedzictwo festiwalu z 1969 roku.

Wystawa z Bethel i konferencja w Bostonie przekonują, że to dziedzictwo jest znacznie bogatsze. Troska o innych dała podwaliny takim późniejszym wydarzeniom muzycznym, o globalnym już zasięgu, jak The Concert for Bangladesh, Live Aid, Farm Aid czy We Are the World. W woodstockowej masie spadkowej znajdziemy jeszcze ruchy ochrony środowiska, Dzień Ziemi, recykling, biodegradowalność, organizacje pokojowe, kobiece, antyrasistowskie, LGBTQ+, sprzeciwiające się prawu do posiadania broni, kampanię #MeToo. Darmowa kuchnia serwowana podczas festiwalu przez Hog Farm była dla większości fanów pierwszym zetknięciem się z takimi produktami jak granola i kasza bulgur, dzisiaj dobrze już znanymi i utrwalonymi jako elementy zdrowej diety. Woodstock – piszą autorzy wystawy „We Are Golden” – „jest metaforą nadziei, że współcześni młodzi ludzie znajdą w nim inspiracje do wyrażenia tego, czego sami oczekują od swojego świata i swojego czasu”.