Archiwum
02.07.2019

Co naprawdę robimy w nocy

Waldemar Kuligowski
Felieton

Już to wiemy. Albo przeczuwamy. Stechnologizowane miasta przyszłości postawią nasze życia na głowie. Jedną z pierwszych zmian będzie na przykład likwidacja snu. I nie jest to czczy futuryzm! Już dzisiaj w Tokio, Seulu czy Singapurze ludzie śpią coraz krócej, średnio pięć godzin na dobę. Miasta jako takie nie śpią natomiast w ogóle. W logice kapitalizmu, ciągłego ruchu i konsumpcyjnej aktywności sen jawi się przecież jako zbędny luksus. Co więcej, wygląda wręcz na zdradziecką bombę podłożoną pod cytadelę liberalnej gospodarki – czasu snu nie da się wszak (przynajmniej na razie) ani spieniężyć, ani utowarowić. Sprzedaż leków ułatwiających zasypianie jest w tym przypadku tylko kroplą w morzu spodziewanych potrzeb i oczekiwanych zysków.

Skracający się czas na sen wynika z pewnego prostego faktu: konieczności dojazdów. Aglomeracje przyszłości zredukują wolny czas swoich mieszkańców, zmuszonych do codziennego przemieszczania się z punktu A do B i kolejnych. W wydanej niedawno w Cambridge książce Davida Bissella „Transit Life” autor opisuje na przykładzie Sydney, jak codzienne dojazdy – i wpisana w nie ekonomia myślenia o tym, jak i gdzie mogę zdążyć diametralnie zmieniają nasze życie. Orzeka wręcz o istnieniu „dziwnej, liminalnej części naszych codzienności”. To, co już dzisiaj jest zmorą, jutro może stać się przekleństwem.

Co więcej, syntetyczne metropolie przyszłości będą dążyły do zniesienia naturalnego cyklu dobowego. Następstwo dnia i nocy jest dla maszyn czymś sztucznym. Jak jednak zareagują na ten proces ludzie? W jakim zakresie będziemy zdolni dostroić się do ich rytmu? I kto ostatecznie będzie o tym rytmie decydował? Głowią się nad tymi pytaniami liczne zespoły naukowców. I jak na razie nie dostarczają pociechy. Nadzieja nadchodzi z niespodziewanej strony.

Oto Centre for Time Use Research z University College London ogłosiło frapujący raport badawczy „What We Really Do All Day”. Powstał on na podstawie prywatnych dzienniczków spisywanych przez osiem tysięcy osób w latach 2014–2015. Próba jest więc znaczna. W tych specyficznych pamiętnikach wybrani losowo ludzie zapisywali to, co robili przez cały dzień. Dla uzyskania perspektywy współczesne zapiski porównano z danymi obejmującym ostatnie pół wieku.

Co się okazało? Być może trzeba zrewidować zalecenia dotyczące aktywności fizycznej, także te ze stemplem nauk medycznych. Oficjalne zalecenia mówią, przypomnę, o konieczności trzydziestu minut ćwiczeń aerobowych pięć razy w tygodniu i opierają się na deklaracjach ludzi, którzy twierdzą, że tak właśnie robią. Londyńskie badania w ogóle tego nie potwierdzają. Nikt tyle nie ćwiczy, choć wiele osób o tym się chwali. Autorzy raportu, Jonathan Gershuny i Oriel Sullivan, sugerują w związku z tym korektę przepisu na zdrowie na bardziej realistyczny, osiągalny dla zwyczajnych ludzi. Oto wymowny dowód, jak deklaracje mijają się praktyką.

Drugi dający do myślenia wniosek: świat nie pędzi aż tak bardzo. Gershuny i Sullivan stwierdzają, że istnieje „mało dowodów na przyspieszenie tempa codziennych czynności”. Znacznie mniej osób czuło się „bez przerwy w pędzie” w 2015 roku niż na początku wieku. Nadal, oczywiście, narzekanie na bycie zajętym jest sygnałem statusu. Nadal, również, częściej kobiety narzekają na „pośpiech” i brak wolnego czasu. Nie idzie jednak w tym przypadku o deklaracje mające wzmocnić ich status, lecz o to, że kobiety wykonują więcej nieodpłatnej pracy (obowiązki domowe, opieka nad dziećmi) niż mężczyźni.

Jest jeszcze trzecia konkluzja, dla mnie kluczowa. Zarządzany smartfonami styl życia pozostawia zaskakująco wiele czasu na odpoczynek. Przekłada się to na intrygujący fakt – śpimy średnio dłużej niż kilka dekad temu. Co więcej, sen jest czynnością wysoko cenioną, spać lubimy, spać chcemy, spanie doceniamy. Oczywiście świadome myśli o śnie są artykułowane poza nim, wiadomo wszakże, że niezmiernie cieszy nas myśl o tym, iż obudzimy się wypoczęci. Wyżej od snu cenimy jedynie wyjścia do pubu czy restauracji albo zabawę z dziećmi.

Trzeba te dane widzieć w kontekście. Społeczeństwo Wielkiej Brytanii znacząco zmieniło od lat 60. XX wieku. Rodzi się mniej dzieci, później zawiera się związki małżeńskie, wzrosła długość życia, upowszechniły się nowe technologie komunikacyjne i informatyczne. Oznacza to, że tak zwana przeciętność w coraz większym stopniu dotyczy osób starszych, fizjologicznie bardziej skłonnych do drzemki i przebywania w łóżku (statystycznie!). Nie wierzę wszelako, że idzie tutaj tylko o to, iż modelem społeczeństwa powoli staje się „srebrna generacja”.

Sprawdzam zatem w innych źródłach. Pomocne jest zestawienie wszystkich poważnych badań nad długością snu, opublikowane w 2016 roku na łamach branżowego „Sleep Medicine Reviews”. Czytam uważnie. Okazuje się, że w latach 70. i 80. spaliśmy zwykle od siedmiu do ośmiu godzin. Obecnie z kolei to tylko niewiele ponad sześć godzin. Mamy zatem poważną rozbieżność z londyńskim raportem. Dłubię dalej. Kolejne dane dotyczą czasu spędzanego w łóżku. I tu jest pies pogrzebany! W poprzednich dekadach czas snu był równoznaczny z czasem spędzanym w łóżku, obecnie natomiast w pościeli jesteśmy dłużej niż kiedyś, śpimy jednak odrobinę krócej. Rodzi się w związku z tym mnóstwo pytań o to, co rzeczywiście w swoich łóżkach robimy – scrollowanie, lektura, seks, liczenie baranów? – mnie frapuje jednak co innego.

Często powraca myśl, że uprzemysłowienie, urbanizacja i rewolucja technologiczna doprowadziły wspólnie do tego, iż zignorowaliśmy naturalną tendencję do snu, płacąc za to zdrowiem i jakością życia. Jednak przekonanie, że kiedyś, w lepszych czasach, ludzie spali dłużej bądź lepiej, jest iluzją. Wystarczy wspomnieć epidemie, zarazy, strach przed rabusiami czy słabszą zdolność do kontrolowania temperatury, by to sobie uzmysłowić. Według pewnych szacunków przez wiele stuleci ludzie sypiali w dwóch interwałach, po około trzy godziny, co wcale nie sumuje się w jakąś zawrotną wartość. Nie wykazano również, by dłużej od nas spali ludzie w społeczeństwach „bez żarówki”, wolnych jakoby zatem od sztucznego, a zarazem szkodliwego światła. (Dodam, że podobnie jest u zwierząt: dłużej śpią udomowione niż dzikie, bo mogą sobie na to pozwolić.) Nic nie potwierdza, konkludują autorzy artykułu, by zdrowy współczesny człowiek spał krócej niż jego przodkowie.

Mało znaczą ostatecznie niuanse w naukowych pracach. Doba wciąż dzieli się na okres aktywności i okres odpoczynku, a my w dalszym ciągu kochamy spać. Lub przynajmniej być w łóżku, gotowi do spoczynku, uwolnienia, do potraktowania na serio słów piosenki Lecha Janerki: „Wyobraź sobie że zawsze masz czas / Wszystko jest dobrze i wszystko w sam raz / Wyobraź sobie że możesz tak stać / Nad głową zorze i miętowa mgła…”.