Archiwum
15.05.2018

Bronię Musierowicz

Eliza Szybowicz
Felieton

Nigdy nie myślałam, że będę bronić Poznania. Ani tym bardziej Małgorzaty Musierowicz. Jednak książka Marcina Kąckiego o Poznaniu jako „mieście grzechu” bardzo mnie do tego prowokuje. Z tych samych powodów, które Błażej Warkocki podawał w Dwutygodniku. Reportaże Kąckiego napisane są z grubą tezą, tendencyjnie. Poznań nie jest wyłącznie przemocowy, obłudny, endecki. I nie bardziej niż inne miasta. Uproszczona wizja jest „przeciwskuteczna politycznie”, bo na przykład nie wyjaśnia, skąd się w Poznaniu wzięły niedawne wielkie, antynacjonalistyczne manifestacje. Skupienie na molestowaniu seksualnym, obskurantyzmie i faszyzmie odbiera widzialność innym ludziom i tendencjom – ruchom miejskim, anarchizmowi, ekologii, feminizmowi itp. Można o nich poczytać na przykład w wydanej niedawno przez „Czas Kultury” książce zbiorowej „Poznań w działaniu”.

Irytujące jest dzielenie przez Kąckiego bohaterów na jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych. Ten cały Wojciech Bąk, poeta, którym nie zainteresowałby się pies z kulawą nogą, gdyby koledzy literaci i ojciec Małgorzaty Musierowicz nie wsadzili go do Dziekanki – dla Kąckiego wyłącznie męczennik poznańskości (wcielonej akurat w stalinizm) – chyba jednak był antysemitą, co znacząco komplikuje obraz. Znany między innymi z tropienia antysemityzmu reporter musiał na ten temat czytać bardzo wybiórczo, skoro o tym nie wspomina.

Strategia Kąckiego nie odpowiada mi również dlatego, że reporter ustawia się na pozycji jedynego mającego odwagę mówić głośno o sprawach zamiatanych pod dywan. A jeśli długo nie pojawia się jakaś nowa afera, którą mógłby spod dywanu wyciągnąć, musi przypomnieć swoje stare zasługi i wykreować nowe. To paradoks dziennikarstwa śledczego – świetnie, że jest, ale nie powinno być zbytnio z siebie zadowolone, bo istnieje z bardzo przykrych powodów – jego racją bytu jest ujawniana systemowa przemoc. Marcin Kącki wydaje mi się właśnie zbytnio zadowolony z siebie. Łączy się z tym obsadzanie każdego, kto mu nie wtóruje, w roli hipokryty, podejrzanego o sprzyjanie demaskowanemu przez reportera przemocowemu układowi władzy albo po prostu o pochodzenie z obrzydliwego poznańskiego mieszczaństwa. Uważam, że pochodzenie jest ważne, ale to, jak usilnie dba o jego każdorazowe naświetlenie Kącki, budzi mój sprzeciw.

Pomijam, że jego „genealogie” dają czasem efekt komiczno-groteskowy. Te długie i powikłane historie rodzinne czy życiorysy streszczane w kilku prostych zdaniach… Najbardziej rozbawiło mnie legitymizowanie wypowiedzi pozytywnej bohaterki Lucyny Marzec informacją, że w szkolnych latach nie czytała Musierowicz, lecz Kafkę na zmianę z Jelinek i Bernhardem. Szczerze mówiąc, mnie by to zniechęciło do Marzec jako reporterskiego źródła. Figura byłej fanki jest owocniejsza, choć nie doskonała.

Dobra, przyznaję się – ze mną też Kącki rozmawiał i zaczął od przepytania mnie na okoliczność pochodzenia geograficzno-społecznego. Jakby musiał sprawdzić, czy można mi wierzyć. Taki marksistowski determinizm dziwi u zawołanego liberała. Widać nie pasowałam do jego wizji Poznania, bo Kącki się na mnie nie powołał. Całe szczęście. Obawiałam się, że wykorzysta moje słowa wbrew intencji. Bo tak: jestem przyjezdna, a specjalnie nie psioczę na Poznań ani też specjalnie go nie kocham; nie czuję się ani szczególnie odrzucona, ani przygarnięta. Pochodzenie mam plebejskie, więc moja powściągliwość w krytyce mieszczaństwa jest trudna do zrozumienia.

Jako nastolatka lubiłam Musierowicz, teraz ją krytykuję, ale nie tak, jak chciałby Kącki. Nie mam gotowej opowieści o niej, zwłaszcza jako o człowieku. Moje dzielenie włosa na czworo brzmi bardzo słabo. Niektóre moje zdania dałoby się co prawda wykorzystać. Powiedziałam, że w latach 70. i 80. autorka „Kwiatu kalafiora” miała dzięki kloszowi Naszej Księgarni świetne warunki do pisania (do pewnego momentu tego nie ukrywała), a urynkowienie w latach 90. musiało być dla niej szokiem. Reporterowi zabłysły oczy. Zaczęłam nerwowo perswadować, że to dobrze, że pisarze, a zwłaszcza pisarki, powinni mieć dobre warunki do pisania, że owocem państwowego systemu wydawniczego była świetna literatura dla młodzieży. Kącki już nie słuchał. Podobnie głuchy był na moje tłumaczenia, dlaczego jako nastolatka lubiłam Musierowicz. Teza książki już podczas naszej rozmowy, na wczesnym etapie prac, była gotowa. Podczas gdy brat Stanisław Barańczak działał w opozycji i był represjonowany, ona płynęła z prądem. Barańczak miał zakaz publikowania, jej powieści wychodziły w dużych nakładach. Ona cieszyła się sympatią fanek, jemu sąsiedzi pluli w twarz (!?). Kiedy on zbierał podpisy pod poparciem dla stoczniowców, ona na życzenie czytelniczek tworzyła nową powieściową postać – młodszego brata Tunia.

Ta część rozdziału o Barańczaku i Musierowicz, gdzie równolegle prowadzone są dwa asymetryczne wątki, jest wyjątkowo komiczna. Ani gloryfikacja poety za postawę opozycyjną, represje i nienawiść sąsiadów, ani potępienie pisarki za popularność i zakup lodówki nie są zbyt przekonujące. Retoryczna paralela niechcący zdradza swą sztuczność: Kącki myli chronologię podstawowych faktów. Perypetie miłosne Natalii Borejko, którymi podobno szczególnie emocjonowały się fanki, proponujące rozmaite rozwiązania fabularne (Filip Bratek vs. Robrojek), rozgrywają się w połowie lat 90., a nie w 1980, kiedy „Barańczak zostaje […] przywrócony na chwilę na uniwersytet”. Takich wpadek jest więcej (internet, e.i. krytyka Musierowicz ze strony fanek, datuje się u Kąckiego na początek lat 90.). To niby szczegóły, wynikające z lekceważenia „książek dla dziewczynek”, ale szczegóły znamienne – nie przypadkiem dotyczą właśnie chronologii. Kącki pisze bowiem kompletnie ahistorycznie. W historii Poznania XIX i XXI wiek to dla niego jedno.

Teraz już wiecie, nie warto mnie prosić o komentarz. Zacytować się nie da, a niezacytowana się zemszczę. A tak na serio: pominięcie mnie to nic takiego, w końcu nie miałam dla Kąckiego żadnej mocnej opowieści. Ale pominięcie Magdaleny Bednarek, która dała mu Marię Rataj?

Dziwna sprawa – dopóki nie przeczytałam książki Kąckiego, wydawało mi się, że Musierowicz reprezentuje, jak pisze Warkocki, „narrację hegemoniczną”. Teraz już nie jestem tego taka pewna. To Kącki jest w tym momencie wzgardliwszy, niesprawiedliwszy, silniejszy. Narracja antypeerelowska jest jednak chyba bardziej hegemoniczna niż konserwatywna inteligencka. No i w tym przypadku (jak w wielu innych) antypeerelowskość łączy krytykowaną i krytykowanego, choć ten ostatni tego nie dostrzega.

Zamknięta w swej podpoznańskiej oblężonej twierdzy pisarka wzbudza we mnie cieplejsze uczucia niż piszący o niej tak bezwzględnie autor. Może dlatego, że wciąż widzę w niej tę osobę, która prawie 40 lat temu rozmawiała z dziennikarką Rozgłośni Harcerskiej z okazji otrzymania nagrody Srebrnych Koziołków. Link do nagrania Kącki umieścił w bibliografii, by mieć Musierowicz za złe, co i jak mówiła:

W wywiadzie dla Polskiego Radia z 1981 roku, gdy zbliża się stan wojenny, [pisarka] mówi jednak pogodnie, śmieje się, żartuje, że ma głowę pełną pomysłów, że średnio jej się podoba ekranizacja „Kłamczuchy”. Że lubi pisać o problemach młodzieży i żałuje, że nie napisał do niej jeszcze żaden chłopak.

Kącki słyszy karierowiczkę w przeddzień stanu wojennego zajętą błahostkami. Powinna przecież przewidzieć stan wojenny i przybrać ton dramatyczny. A może właśnie wiedziała, że mówi w przeddzień stanu wojennego, i jej niefrasobliwość wynika z cynizmu?

Ja słyszę raczej sympatyczną młodą kobietę, która odniosła sukces w dziedzinie literatury, jest popularna i nagradzana. Dość pewną siebie, ale i autoironiczną, ogólnie zdystansowaną, trzeźwą. Przypadek [nie misja] – mówi. „Jak na matkę trojga dzieci, gospodynię domową grafika i literatura – troszeczkę za wiele zajęć, za mało czasu” – mówi. „Przy niektórych moich książkach cierpnę z zażenowania” – mówi. Ale też potrafi powiedzieć: „to jest najlepsza moja książka, jestem z niej zadowolona”. Otwarcie stwierdza, że realizuje zamówienie Naszej Księgarni na cykl powieści, których akcja rozgrywa się w Poznaniu, „w starym budownictwie”, „żeby w każdej książce była nowa dziewczyna, nowa rodzina, nowe problemy”. Czyli nie widzi niczego złego, wstydliwego w rzemiośle, formatowaniu. Podchodzi do swojego literackiego zajęcia bezpretensjonalnie, ale nie lekceważąco.

Delikatnie krytykuje minione 35 lat, czyli PRL, mówiąc, że młodemu człowiekowi trudno jest tu żyć i mieć nadzieję, że jego życie nie będzie jałowe. Wielu wówczas wypowiadało się ostrzej, nie o to chodzi, ale Kącki, zawołany antypeerelowiec, powinien tę aluzję podchwycić i policzyć na jej korzyść. No tak, ale nie może tego zrobić – ma tezę, że Musierowicz zaczęła się odcinać od PRL dopiero pod jego koniec. Nawet wymierzone w stan wojenny „Opium w rosole” (1985), które przekonało podziemną „Solidarność” na tyle, że przyznała Musierowicz swoją nagrodę literacką, Kąckiego nie przekonuje. W starym sporze na temat, czy pisarka była umoczona, czy niepokorna, reporter wybiera opcję pierwszą. Tymczasem autorka „Opium…” nie była ani umoczona, ani niepokorna. To są kategorie dzisiejsze. Nawet w momencie największej, wydawałoby się, polaryzacji postaw, w połowie lat 80. Musierowicz trudno byłoby ocenić według naszych grubych kryteriów: jednocześnie publikowała w państwowym wydawnictwie i państwowym piśmie dla młodzieży, zdobywała Orle Pióro w plebiscycie czytelników „Płomyka”, była gnojona przez pamflecistów „Trybuny Ludu” i „Kultury”, chwalona przez recenzentów innych oficjalnych gazet i czasopism oraz nagradzana przez „Solidarność”. Przy czym nagroda „Solidarności” była, jak się wydaje, po prostu reakcją na atak partyjnej prasy.

Wcześniej było jeszcze wieloznaczniej. W latach 90. widziano w Musierowicz krytyczkę PRL-owskiego projektu równouprawnienia kobiet i odpowiadającego mu modelu rodziny. Faktycznie, od „Kwiatu kalafiora” (1981) pisarka sięgała po retorykę uznania dla tradycyjnych, koniecznie wymagających poświęcenia, kobiecych ról, ale współbrzmiała w ten sposób z ówczesną publicystyką i już wtedy była za to chwalona. Przez Milę Borejko, twierdzącą, że woli stworzyć dzieciom ciepły dom i wychować je na porządnych ludzi, niż „pisać w biurze sprawozdania”, przemawiał ówczesny backlash – reakcja na dotychczasowy język równych praw i awansu. Agnieszka Mrozik powiedziała kiedyś, że backlash jest w Polsce sprzężony z antykomunizmem. Należałoby dodać, że fale antykomunizmu (przynajmniej dwie) występowały przed 1989 rokiem. Pierwszą była odwilż, druga zaczęła się właśnie pod koniec lat 70.

Rolę matki prezentowano wówczas jako szczytną i społecznie najistotniejszą, piętnowano kobiety, które się od niej „uchylają”, wybierając pracę zawodową. Tę ostatnią z kolei często deprecjonowano i karykaturyzowano, podając przykłady zbliżone do owego pisania sprawozdań, które bez żalu porzuciła Mila Borejko. Na to wszystko nakładano zaczynający się wtedy szerzyć, a dziś nam aż za dobrze znany dyskurs terapii („witaminy M”, której dostarczyć może tylko w pełni dyspozycyjna matka, nie da się niczym zastąpić, a jej brak negatywnie determinuje przyszłość dziecka). Na jednej szali wagi kładziono: (1) całe przyszłe życie małego człowieka, zaprzepaszczane przez „egoistyczne” matki niechcące „zostawać w domu”, (2) interes rodziny i (3) społeczeństwa, na drugiej – błahe i/lub rzekomo źle wykonywane przez kobiety zajęcia zawodowe.

Chodziło oczywiście o rachunek ekonomiczny – stopniowe wycofywanie się państwa z sektora opieki. Kryzys gospodarczy był argumentem i straszakiem wykorzystywanym przeciwko kobietom. Okres od końca lat 70. do dziś to jedna epoka, której Musierowicz jest symbolem, przez którą została ukształtowana i w której zrobiła karierę, czego nie chce czy nie może zrozumieć. Dopiero teraz z całą jaskrawością widać, jaki kulturowo-polityczno-ekonomiczny walec się po niej przetoczył. Jednocześnie osiągnęła ideał i utknęła w martwym punkcie. Takie niebezpieczeństwo czaiło się już u początku jej pisarskiego projektu. Pisałam kiedyś o podobieństwach i różnicach między „Kwiatem kalafiora” a nieco wcześniejszą powieścią Ewy Lach „Przygrywka”, ale chyba najbardziej uderzającą z perspektywy czasu zmianą w konwencji, jakiej dokonała Musierowicz, jest ograniczanie wieloznaczności i zamieranie akcji. Dopiero w porównaniu z Lach, u której mnóstwo się dzieje, widać, że u Musierowicz dzieje się coraz mniej, prawie nic, nic. Poznańska pisarka szybko zaczęła być nazywana odnowicielką gatunku i sama siebie z upodobaniem tak nazywa. Tymczasem gatunek zredukowała.

Z homeostazy nie sposób wysnuć fabuły. Najnowsza powieść Musierowicz, „Ciotka Zgryzotka”, to znów powtarzanie (raczej bez przekonania) kilku formułek, rutynowe podrabianie samej siebie. Książki Musierowicz zestatyczniały już chyba na dobre. Składają się z żywych obrazów, izolowanych scen, obracających się bez mała w apoteozy czy alegorie, zwłaszcza macierzyństwa. Mówi o uczuciach rodzinnych Borejków, ale nie potrafi ich pokazać w codziennej, nieświątecznej odsłonie. Przy naszym wielkim stole jemy, „gadamy do upadłego, śmiejemy się” – relacjonuje jedna z bohaterek, ale pisarka nie umiałaby tej sceny, tego dialogu w sposób niewymuszony zbudować. Wszelkie zawiązki akcji, napięcia dramatycznego czy komicznego więdną, zanim się rozwiną. Na przykład bunt Nory wobec ojca narodził się, jak się dowiadujemy, z szacunku i podobieństwa do rodziciela. Fryderyk (znów) porzuca Różę, ale za chwilę (znów) nawiązuje z nią kontakt. Wszyscy spodziewają się kolejnego przejawu Fatum Ślubnego, tymczasem uroczystość przebiega gładko. Wydaje się, że coś się wreszcie stanie tacie Borejko, ale gdzie tam, zapomnijcie. Zasnął, nie umarł. Samo wyliczenie tego rodzaju fabularnych niewypałów, zapowiedzi, z których nic nie wynika, byłoby długie i nudne.

Musierowicz twierdzi, że w jej świecie „życie trwa w najlepsze i ma silne tendencje rozwojowe”, ale tylko to życie multiplikuje, nie rozwija. Gdzie te czasy, kiedy konstruowała fabuły z ekspozycją, perypetiami, napięciem, rozwiązaniem i konsolacją. Gdzie te czasy, kiedy działania bohaterek napędzały akcję, decydowały o jej zwrotach. Teraz (przynajmniej od Elki Stryby i Laury Pyziak) dziewczęta Musierowicz trochę wierzgają, ale szybko ulegają dobrym genom, jeszcze lepszemu wychowaniu i okazują się bardziej borejkowskie niż starzy Borejkowie, przeciwko którym rzekomo się buntują.

Każdy Inny jest natychmiast nadgorliwie przerabiany na Tego Samego. W „Ciotce Zgryzotce”, kiedy Łusia całuje się z Azjatą, szybko się okazuje, że to półpoznaniak, chłopak wysoki i ochrzczony (świadectwo do wglądu). Łusia poznała go na ŚDM (Musierowicz nie rozwija skrótu Światowych Dni Młodzieży, przekonana, że jest on każdemu znany). „Spoglądał bystro i mówił do rzeczy, zaś maniery miał absolutnie bez zarzutu”. No i bezbłędnie znalazł się na Borejkowskim weselu: zadeklamował Homera. Słowem: pozornie Japończyk, w istocie Borejko.

No a przy założeniu, że „wszystko jest tak, jak być powinno”, strasznie trudno napisać powieść. Chętnie przeczytałabym reportaż próbujący wyjaśnić, jak do tego doszło.