Archiwum
08.03.2016

Akcja hibernacja

Kuba Wojtaszczyk
Felieton

Jesienią ubiegłego roku ukazała się książka, która może wpędzić w depresję. Jeżeli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych, a na pewno mnie. Książka ta zasmuca i tak już smutną, polską rzeczywistość; robi to z ukrycia, bo najpierw mami czytelnika językiem i opowieściami zza morza, a dopiero później, kiedy już to mamienie sobie uświadomimy, dociera do nas, że w Polsce tak jeszcze długo nie będzie. Może za trzydzieści lat, jak powiedziała moja znajoma tłumaczka. Mowa o książce „Szwecja czyta. Polska czyta” pod redakcją Katarzyny Tubylewicz i Agaty Diduszko-Zyglewskiej, wydanej przez Krytykę Polityczną.

W przywołanej pozycji znajdziemy wywiady ułożone w dwa zbiory: ze Szwecji i z Polski; są to rozmowy między innymi z pisarkami, pisarzami, tłumaczami, pracownikami bibliotek, krytyczkami i krytykami, wydawczyniami czy nawet wiceprezydentką Sopotu. Wbrew temu, czego można było się spodziewać, podczas lektury doniesień z kraju dziewczyny igrającej z ogniem nie dostajemy peanów na część szwedzkich rozwiązań związanych z książką, lecz bardziej peany na część książki samej w sobie i związanych z nią: czytelnictwa, księgarstwa, bibliotekarstwa, pisarstwa i tak dalej. Oczywiście trudno zaprzeczyć, że litery w Szwecji są o wiele bardziej pożądane niż u nas, ale nikt też w zbiorze wywiadów nie głosi: „ej, durni Polacy, wy to tylko telewizja, centra handlowe i siano z butów”. Jest wręcz przeciwnie – Szwedzi dają nam gotowe rozwiązania, które można wprowadzać w życie.

Rodacy Henninga Mankella zapewniają o swojej tradycji czytelniczej, której pokłosiem jest dzisiejszy kulturalny obraz kraju. Składa się na niego nie tylko silna pozycja literatury, obecnej każdego dnia, ale też związanie z nią instytucje. Na sztandarach mają: „Czytaj chociaż dwadzieścia minut dziennie” – niewiele, a w Polsce w dalszym ciągu trudno spotykane, jakby zegarki tu inaczej chodziły, jakby brakowało czasu na przyjemności (lub nie). Oczywiście w odpowiedzi pojawi się utyskiwanie na różnice w zamożności społeczeństw („kogo w Polsce stać na książki?! pewnie tych w futrach z norek”). Tutaj jak grom z jasnego nieba spadają biblioteki. W Szwecji jest ich mnóstwo, również takich wypasionych, odpowiednich dla grup wiekowych (jak np. TioTretton, czyli biblioteka dla dzieciaków w wieku od dziesięciu do trzynastu lat, do której prócz animatorów – nie księgarzy – dorośli nie mają wstępu, a dzieci mogą czytać, wypożyczać, ale też np. gotować we wspólnej kuchni, wziąć udział w zajęciach teatralnych czy nagrywać piosenki), co więcej, posiadają autobusy i łodzie biblioteczne (mobilne wypożyczalnie w miejscach oddalonych od instytucjonalnych bibliotek).

Mimo że Szwedzi również borykają się z problemami (spadające czytelnictwo, obniżający się status materialny pisarek i pisarzy), czytając wywiady z nimi, zapłakałem nad marnym losem kultury kraju nadwiślanego. Trochę na wyrost. Oczywiście rzeczywistość opisana w polskiej części książki nie jest różowa. Beata Stasińska zwraca uwagę, że nie czytamy i mówi, dlaczego tego nie robimy, wspomina o ustawie o stałej cenie książki i o kryzysie księgarstwa, w końcu nawołuje też, by samorządy wsparły zarówno księgarnie, jak i biblioteki. Gdy ponownie chce ponarzekać, skomleć: „dlaczego nie mieszkam w Sztokholmie?”, z pomocą autorkom książki przychodzi Grzegorz Gauden. Dyrektor Instytutu Książki w wielu kwestiach przyznaje Stasińskiej rację, smuci go poziom czytelnictwa w Polsce, wini za to między innymi system edukacji (zresztą nic dziwnego), ale zapala też płomyk nadziei. Po pierwsze, MEN od 2016 roku ma dołączyć do Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa, po drugie, w Polsce stopniowo powstaje porządna sieć bibliotek; mało tego – wójtowie orientują się, że zamiast aquaparków lepiej stawiać wypasione (może nie aż tak jak szwedzkie) biblioteki. Gauden rozmowę kończy słowami: „[…] czytelnictwo w Polsce to nie jest problem ministra kultury, lecz bardzo poważne wyzwanie, które stoi przed Polską jako krajem. Odpowiedzialność spoczywa na całym rządzie, każdym rządzie. Na całej władzy publicznej”. Górnolotnie, acz w tym wypadku akuratnie. Przy zacytowanych zdaniach przychodzi smutne otrzeźwienie.

Wywiady powstawały przecież za poprzedniego rządu, wtedy Polska wyglądała trochę inaczej. Wraz ze zmianą wynikły zawstydzające harce z wrocławskim teatrem, które, jak się okazuje, były tylko preludium do dalszej dewastacji kultury. W i tak pozbawionej książek telewizji zabrakło dwóch ważnych programów – „Hali odlotów” i mojego ulubionego „Cappuccino z książką”. Minister kultury Piotr Gliński zapowiada narodowowyzwoleńcze atrakcje rozprzestrzenione na cały kraj i wszystkie produkcje finansowane z rządowej kiesy (oczywiście nie pytając, czego chcą podatnicy, przecież ci z kultury i sztuki rzadko korzystają). Nic więc dziwnego, że ci, którzy poczuli PiS-owy wiatr w żaglach, mogą teraz robić, co im się żywnie podoba, spychając kasowanie, zmienianie, zwalnianie na chociażby promocję „genderyzmu” czy seksu, który w IV RP jest (miejmy nadzieję, że czasowo) niedostępny. W jednej z bibliotek publicznych w Ursusie usunięto książki, posiadające w tytule zakazane słowo na „s”, jednocześnie nie przejmując się tym, jaka treść znajduje się w środku. Zniknęły więc między innymi „Sex, drugs & rock’n’roll… i inne kłamstwa” Duffa McKagana, „Seks w kulturach świata” Zbigniewa Lwa-Starowicza, „Młodość” Paolo Sorrentino (ze względu na okładkę) oraz „Pornografia” Witolda Gombrowicza (sic!). W Szwecji biblioteka to ostoja demokratycznych wartości, a minister kultury w szwedzkim rządzie jest też odpowiedzialna za sprawy demokracji. W Polsce demokracja jest zagrożona, toteż minister odpowiedzialny jest nie za jej obronę, tylko za rozpierdzielanie tego, co nie mieści się w jego – i partii, z której się wywodzi – systemie wartości (czy jak tam to sobie nazwiemy).

Podobną drogą zdaje się iść dyrektorka poznańskiej Biblioteki Raczyńskich Anna Gruszecka, która zamknęła pod koniec lutego filię biblioteki, mieszczącą się w Centrum Kultury „Zamek”. Czyżby pani Gruszecka zamierzała kroczyć drogą brukowaną przez PiS i ignorować protesty radnych, według których to nie tak ma wyglądać rewitalizacja centrum miasta, oraz czytelników, a dokładnie podpisaną przez nich petycję? Co, oprócz książek, stanowi wartość biblioteki i jest wabikiem dla czytelników? Jeżeli mamy wątpliwości lub nie wiemy, zapytajmy Szwedów! Odpowiedź jest prosta: oddane bibliotekarki i oddani bibliotekarze. Właśnie w zamkowych murach filii Raczyńskich do niedawna pracowała bibliotekarka, która do każdego czytelnika podchodziła personalnie. Jedna z rozmówczyń Tubylewicz i Diduszko-Zyglewskiej, Katti Hoflin, mówi: „Zależy mi zawsze na tym, żeby ludzie pracujący w prowadzonej przeze mnie instytucji czy organizacji czuli się wolni i mogli rozwijać swoją kreatywność. Dobrze jest, jeśli lubią swoją pracę, czują się w niej bezpieczni i dzięki temu mają odwagę. Jestem szefową bibliotek miejskich od niedawna, ale wiem już, że mam ogromnie kompetentnych współpracowników”.

Po lekturze  „Szwecja czyta. Polska czyta” pozostaje mi smutne przeświadczenie, że oto rozpoczął się czas, jeżeli nie pełnej degradacji wypracowanych zmian (o których wspominał chociażby Gauden), to na pewno ich hibernacji. Dosyć, że do niedawna rozwój demokracji, tolerancji, pluralizmu – wszystkiego tego, co świadczy o rozwoju kulturalnym współczesnego, prozachodniego państwa – był ledwie w powijakach, teraz, po objęciu rządów przez PiS, zostaje zahamowany. Oliwy do ognia dolało niedawne ogłoszenie o przyznanych dotacjach z MKiDN dla czasopism; wśród nich reprezentant światopoglądowy ostał się tylko jeden. Co robić, jak walczyć? W omawianych wywiadach na próżno szukać odpowiedzi, nawet rozmówcy polskiej części książki nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.

 

11 kwietnia w Centrum Kultury „Zamek” odbędzie się spotkanie z redaktorkami książki „Szwecja czyta. Polska czyta”: Katarzyną Tubylewicz i Agatą Diduszko-Zyglewską.

alt