Archiwum
17.01.2012

Zły jak nikt

Adrian Tomczyk
Muzyka

Siedemnasta płyta. Mówi się, że Tom Waits nie nagrywa słabych albumów. No i mamy siedemnastą z kolei, nie-słabą płytę. Dokładniej? Najnowszy album jest prawdopodobnie bardziej różnorodny i dopieszczony niż poprzednie. Tłuszcza znowu zachwycona. Czyżby bano się rzucić kamień?

O takich płytach trudno napisać coś odkrywczego. Żaden słuchacz nie spodziewa się totalnej reorganizacji wrażliwości muzycznej u człowieka, którego twórczość przez 40 lat zdążyła się mocno odcisnąć w świadomości odbiorców. (To jednak nic, 30 stycznia wyjdzie nowy album Leonarda Cohena, tam statystyki będą jeszcze bardziej imponujące, fani jeszcze mniej krytycznie nastawieni, a okładka znacznie brzydsza.)

Zawartość „Bad as me” Waits oparł na pomyśle żony Kathleen Brennan: około tuzina krótkich utworów, „bo ludzie nie mają czasu”. Jak  powiedział w jednym z ostatnich wywiadów: „wejść i wyjść, bez opierdalania się”. To zresztą utwory, których jeszcze nie słyszeliśmy, ale o których wiedzieliśmy, że powstaną. Odwrotnie niż w otwierającym płytę, galopującym „Chicago”:

„To leave all we’ve ever known
For a place we’ve never seen”

Waits odbiera nam na moment nadzieję, by po chwili uspokoić – „Bad as me” to przekrój, bezpieczna przystań. Trzynaście mgnień, każde z innego kąta. Każde dokładnie wykadrowane, stojące technicznie na bardzo wysokim poziomie. Mamy tu zarówno rockabilly w postaci „Get Lost”, trochę folku, głównego bohatera śpiewającego nieomal czystym głosem („Talking at the Same Time”), ballady i kontrastujący z nimi, wypełniony bębnami „Hell broke Luce” (dwuznaczność tytułu nie do przeoczenia). Wypada – nie, trzeba – wspomnieć o „Kiss me”, balladzie zbudowanej wokół dźwięków pianina i basu, przesyconej melancholią i czułością. Obok „Chicago” i utworu tytułowego to zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie.

Niektórzy dopatrują się w tym teatrze rozmaitości licznych odniesień – choćby w „Raised Right Men” do „Red Right Hand” Nicka Cave’a, z kolei utrzymana w świątecznym nastroju „New Year’s Eve” to rzekomo jawne nawiązanie do „Famous Blue Raincoat” wspomnianego już Cohena. Te przełomowe wnioski, jakoby wykonawcy na całym świecie inspirowali się wzajemnie, znajdują dobitne potwierdzenie w utworze „Satisfied”. Spośród dwudziestu muzyków pomagających przy komponowaniu i nagrywaniu tego wydawnictwa (a tu m.in. Marc Ribot, wielokrotny współpracownik Waitsa, Casey Waits, syn artysty, czy Flea, znany głównie z Red Hot Chili Peppers) wyróżnia się tu (choć nie tylko tu), rzecz jasna, Keith Richards. W zestawieniu jego osoby z bezczelnym tytułem, treścią utworu i niedawnymi niesnaskami pomiędzy Stonesami daje to ciekawy efekt.

„I will have satisfaction
I will be satisfied
Now Mr. Jagger and Mr. Richards
I will scratch where I’ve been itching”.

Satysfakcja czeka również nas. Ale czy jest to, jak chcą niektórzy, najlepszy album w dorobku amerykańskiego barda? Nie. Pewnym pozostaje fakt, że wobec Toma Waitsa nadal trudno jest przejść obojętnie. Nie kończą mu się miejsca, o których może opowiadać. Nie kończą się pomysły. Czy to wystarcza? Jak widać: tak.

„I’m the last leaf on the tree
The autumn took the rest
But they won’t take me
I’m the last leaf on the tree”.

Siedemnasta płyta. Ciekawe, co będzie na osiemnastej?

Tom Waits, „Bad as me”
ANTI-Records
2011

alt