Archiwum
14.02.2020

Rok 2015 – datę tę można uznać za początek ofensywy disco polo w mediach mainstreamowych. Jesienią wybory do parlamentu wygrało Prawo i Sprawiedliwość. W następnym roku prezesem telewizji publicznej został Jacek Kurski. To dzięki jego protekcji polska muzyka disco przebojem wdarła się do TVP, a główną atrakcją „Sylwestra z Dwójką” w 2016 roku został duet Zenona Martyniuka z Marylą Rodowicz. Monika Borys w książce „Polski bajer” dowodzi jednak, że tak naprawdę niewiele się zmieniło od czasu, kiedy w latach 90. elity intelektualne pogardzały gatunkiem. Wprowadzenie disco polo do mainstreamu jedynie podtrzymało podział na wykształconych i oczytanych, którzy brzydzą się rodzimą muzyką taneczną, i resztę Polaków, bawiących się w najlepsze do piosenek Boysów, M.I.G-u, Mastersa czy Pięknych i Młodych.

Również w 2015 roku na ekranach kin zagościło „Disco Polo” Macieja Bochniaka – pierwszy szczery tekst kultury pochylający się nad fenomenem gatunku muzycznego słuchanego przez miliony Polaków. Reżyserowi udało się nie ulec pokusie łatwości – i zamiast krytykować, czy wręcz pogardzać słuchaczami oraz wykonawcami disco polo, potraktował polską muzykę taneczną jako zjawisko warte uwagi, a przede wszystkim jako niejednoznaczną metaforę naszego kraju po 1989 roku. Film Bochniaka nie spełnił jednak funkcji ambasadora gatunku muzycznego. Czy lepiej pod tym względem wypadnie filmowa biografia Martyniuka, „Zenek”, która właśnie pojawia się w kinach?

Polski sen disco

Pejzaż polskiej kultury po 1989 roku składa się z wielu sprzecznych zjawisk. Kulturalne elity opozycyjne PRL-u po upadku komunistycznych rządów wreszcie mogły same zacząć tworzyć taką sztukę, jaką chciały, a na jaką do tej pory nie pozwalała im władza. Oczywiście nie można zapominać o wielu problemach finansowych i strukturalnych, które napotkali przedstawiciele kultury po upadku żelaznej kurtyny. Pomimo tych przeciwności wielu twórców wierzyło, że sztukę wciąż można, przynajmniej częściowo, tworzyć odgórnie i po prostu to, co niewłaściwe z minionej epoki, zastąpić tym, co odpowiednie, wartościowe, a koniec końców nasze. Nie wszyscy wzięli jednak pod uwagę, że wraz z demokracją przyszła również demokratyzacja kultury. Odbiorcy niekoniecznie chcieli oglądać i słuchać dokładnie tego lub tylko tego, co przygotowano im w publicznym radiu bądź telewizji. Zaczęli więc masowo słuchać piosenki chodnikowej, która z czasem została ochrzczona, na wzór italo disco, mianem disco polo.

Gatunek idealnie wpisał się w transformacyjne potrzeby Polaków. Z jednej strony był (i jest) muzyką tworzoną przez kogoś bliskiego, dostępnego, z sąsiedztwa, z drugiej zaś – autorzy piosenek śpiewali o ciepłych krajach, szczęściu, pieniądzach, a w teledyskach przechadzali się po śródziemnomorskich plażach w kurtkach z napisem „USA”. Realizowali więc amerykański sen w Polsce lat 90. Byli amatorami potrafiącymi w prosty sposób opisać pragnienia statystycznych mieszkańców kraju nad Wisłą, a ci uwielbiali ich za to bezgranicznie i kupowali dziesiątki tysięcy kaset z utworami zespołów Top One, Fanatic i Bayer Full.

Mój kolega Zenek

Po trzydziestu latach, w czasie których nastąpiły także radykalne przemiany w ramach gatunku (m.in. przeniesienie dystrybucji piosenek na YouTube i profesjonalizacja teledysków), zespoły disco polo wciąż są postrzegane przez swoich fanów jako grupa kumpli z festynów, z którymi można się pobawić i pośpiewać. Szczególny szacunek wśród miłośników muzyki tanecznej zdobył Zenon Martyniuk. Wokalista grupy Akcent stał się swoistym trybunem ludowym, który pomimo bezprecedensowego sukcesu, jaki osiągnął w ostatnich latach, niezmiennie sprawia wrażenie prostego, skromnego chłopaka spod Białegostoku. Jest kimś, kto w wielkim świecie show biznesu reprezentuje miliony jemu podobnych mieszkańców wsi, małych miasteczek i osób z klasy robotniczej. Wyjątkową pozycję Martyniuka niewątpliwie umacniają takie wydarzenia jak benefis z okazji trzydziestolecia jego pracy artystycznej, emitowany w telewizji publicznej podczas świąt Bożego Narodzenia. Impreza odbyła się w Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku, a sam Martyniuk sprawiał wrażenie nieco zagubionego i zestresowanego tym, że w blasku świateł widownia skupia się nie tylko na jego muzyce, ale również na nim samym.

Z tym samym zaangażowaniem, z jakim Martyniuk jest wielbiony przez „naród disco polo” (jak określa sympatyków gatunku Borys), piosenkarz jest również atakowany przez mieszczańskie elity jako synonim kiczu i zepsucia polskiej kultury. Po benefisie wokalisty Akcentu w sieci krążyły prześmiewcze grafiki, na których znajdowała się przeróbka charakterystycznej białej okładki serii Biblioteki Narodowej, podpisana: „Pieśni” autorstwa Zenka Martyniuka. Wielu krytyków disco polo nie mogło przeboleć, że ktoś, kto ich zdaniem jest żywym symbolem upadku artystycznych obyczajów, doczekał się koncertu w telewizji publicznej. Czarę goryczy przelał fakt, że benefis odbywał się w gmachu filharmonii, czyli w miejscu kojarzącym się z kulturą wysoką. Wydarzenie uznane zostało za jawny atak na sztukę pisaną przez duże „s”. O ile więc Martyniuk wspaniale odgrywa rolę poczciwca na salonach, kogoś, z kim Polacy w swoich ciasnych mieszkaniach mogą się identyfikować, o tyle wokalista nie ma w sobie uroku Dyzmy, lawiranta, który przekonałby do siebie również elity i dzięki temu ocieplił wizerunek gatunku.

To nie jest kraj dla „Disco Polo”

Namówienie przeciwników disco polo do tego, żeby spojrzeli na znienawidzony gatunek z innej perspektywy, okazuje się (jak dotąd) niemożliwe. Maciej Bochniak, który podjął się tego zadania w swoim debiutanckim fabularnym pełnym metrażu, spotkał się z nieprzychylnymi opiniami zarówno wśród zwolenników, jak i przeciwników gatunku. Ci pierwsi narzekali, że film nie trzyma się faktów, a jedynie opiera na interpretacjach i wariacjach na temat. Drudzy oskarżali Bochniaka, że zdecydował się na konwencję, która w sposób nieudany próbuje przełożyć filmowy postmodernizm na polskie warunki. Według krytyków „Disco Polo” poległo również jako opowieść o… disco polo. A wszystko dlatego, że obraz miał nie traktować muzyki i związanych z nią realiów z odpowiednim szacunkiem.

Tym samym Bochniakowi nie udało się zostać rozjemcą zwaśnionych „narodów”. A przecież jego pomysł wydawał się nad wyraz uczciwy i dawał nadzieję na usatysfakcjonowanie odbiorców o różnych gustach. Reżyser zdecydował się podejść do disco polo poważnie, ale niekoniecznie w sposób dosłowny. Zrobił komedię, ale taką, w której nie była wyśmiewana sama muzyka– zamiast niej śmieszyć miał kulturowy miszmasz uosabiający polski klimat lat 90. W tym celu Bochniak wykreował bezczasową, potransformacyjną Polskę utkaną z marzeń znanych z tekstów i teledysków Akcentu, Shazzy czy Milano oraz licznych kulturowych odniesień. Polskę, w której wreszcie wszystko można i która przypomina Dziki Zachód, bo w takiej Polsce trzeba być trochę szlachetnym kowbojem z ideałami, a trochę kanciarzem potrafiącym dopomóc swojemu szczęściu. Nadmiar symboli, które pozornie u Bochniaka nie tworzą spójnej całości, ma w sobie urok ramówki telewizyjnej sprzed dwóch dekad, gdzie „Disco Relax” nadawane jest obok serialu o Xenie, westernów Sergia Leone, komedii Louisa de Funes’a i „Las Vegas Parano” Terry’ego Gilliama. Dzięki takiemu szalonemu kolażowi „Disco Polo” staje się opowieścią o blaszano-pastelowym, kiczowatym Jarmarku Europa, na którym znajdziemy polówki pełne kaset z muzyką taneczną, ale kupimy również winylowe białe kruki. A co najważniejsze, u Bochniaka jeden produkt wcale nie musi być gorszy od drugiego.

Było więc w „Disco Polo” do śmiechu, do tańca i do refleksji nad losem Polski po 1989 roku. Mimo niezłego wyniku frekwencyjnego (niemal milion widzów w kinach) ogromne rzesze odbiorców nie kupiły przesłania i formy proponowanej przez Bochniaka. Dlaczego? Wszystko wskazywało na to, że młody reżyser trafił ze swoim obrazem w idealny moment. Nakręcił przecież „Disco Polo” dokładnie wtedy, kiedy rozpędu nabierała druga fala popularności gatunku. Polska muzyka taneczna zaczęła w tym czasie zyskiwać ogromną popularność w sieci, czego najlepszym dowodem było kilkadziesiąt milionów odtworzeń hitu „Ona tańczy dla mnie” zespołu Weekend w 2012 roku. Jednak liczba negatywnych opinii na temat jednego z najciekawszych polskich debiutów kinowych XXI wieku każe się zastanowić: z czego wynikała ta wizerunkowa porażka? Czy Polacy nie byli gotowi na film, który nie oskarża i nie gloryfikuje, ale przede wszystkim diagnozuje? A jeśli tak, to skąd wynika negacja pogłębionej analizy lat 90. w rytmie disco i czy kiedykolwiek polski widz będzie gotowy na takie kino, jakim okazało się „Disco Polo”? Odpowiedzią może być stosunek do gatunku polskich mediów i elit, które nie tylko brzydziły się muzyką taneczną „spod strzech”, ale jednocześnie robiły wszystko, żeby zdyskredytować wykonawców i przechwycić ich popularność.

Disco wasze, media nasze

29 lutego 1992 roku w Sali Kongresowej w Warszawie odbyła się Gala Piosenki Popularnej i Chodnikowej, która do dziś uznawana jest za jedno z najważniejszych wydarzeń w historii disco polo. Twórcy wydarzenia, na czele z reżyserem Krzysztofem Jaślarem, nie mieli jednak na celu celebracji gatunku. Kiczowata scenografia z jeleniem na rykowisku i neonowym Pałacem Kultury w tle, przedziwne i nieskładne układy taneczne, wyciągnięte choćby z „Jeziora łabędziego”, czy wreszcie Janusz Weiss jako sarkastyczny prowadzący – widownia w Sali Kongresowej, ale również w całym kraju, miała otrzeźwieć i zrozumieć, że taka muzyka nie jest godna mainstreamu i powinna dogorywać gdzieś na marginesie kultury. Gala okazała się jednak wielkim sukcesem i wydarzenie, które miało ośmieszać, stało się jednym z kamieni węgielnych gatunku. W tej sytuacji Jaślar zdecydował się wykorzystać popularność disco polo i stworzyć na jego bazie własny produkt – Galę Piosenki Biesiadnej. Zamiast na półamatorskich wykonawców postawił na profesjonalnych artystów, którzy śpiewali znane piosenki ludowe i weselne. Praktyka przechwycenia oddolnego fermentu, jakim niewątpliwie do dzisiaj jest muzyka disco polo, stała się jednym z trwałych mechanizmów branży rozrywkowej.

Dzisiaj, zamiast energicznego Krzysztofa Tyńca w roli wodzireja Gali Piosenki Biesiadnej, oglądamy między innymi komedie romantyczne, seriale oraz telewizyjne show, które są profesjonalnie wyprodukowanymi treściami, ale ich głównym celem jest wykalkulowane schlebianie niewybrednym gustom. W disco polo odbiorcy mają do czynienia z trywialnymi marzeniami o szczęściu, miłości i spełnieniu zaklętymi w nieporadny tekst oraz prostą, rytmiczną muzykę, jednak atutem wykonawców gatunku jest niewątpliwie autentyczność. Piosenek o zakochanych, tęsknocie i erotycznym uniesieniu nie pisze grupie Akcent sztab marketingowców, zamiast tego ich utwory powstają jako szczery obraz określonego światopoglądu i właśnie za to kocha je widownia.

Odwrotnie jest w przypadku komedii romantycznych bądź niektórych seriali, które w cyniczny sposób wykorzystują wzrost zainteresowania naiwnymi treściami będącymi integralną częścią horyzontu znaczeń w disco polo. Inspiracje rodem z harlequinów (również niezwykle popularnych w latach 90.), które widać chociażby w TVN-owskiej produkcji „Pod powierzchnią”, zostają jednak zakamuflowane. Produkcja z Małgorzatą Boczarską, Bartłomiejem Topą i Łukaszem Simlatem to już nie jest ordynarny romans z przeszarżowanymi emocjami i nadmierną ilością zwrotów akcji rodem z literatury groszowej, ale – według twórców – ambitny serial społeczno-obyczajowy, czyli produkt jakościowy.

Koncerny produkujące rozrywkę chcą dotrzeć do jak najszerszej grupy odbiorców i dlatego zerkają uważnie na treści, w które miliony widzów są skłonne zaangażować swój czas i pieniądze. W ten sposób szczere i proste przesłanie kultury disco polo zostaje przechwycone, opakowane w wielkomiejską scenografię, nieskazitelne stroje i zostaje zaprezentowane jako baśniowe życie elit, do którego każdy, jeśli chce być szczęśliwy, powinien aspirować.

Flirt z disco polo

Do niedawna mainstreamowe media co prawda chętnie korzystały z podanych nie wprost treści przynoszących disco polo popularność, ale nie chciały być bezpośrednio identyfikowane z tego typu twórczością. Sytuacja ta zaczęła się jednak zmieniać. Jako pierwsze swoje podejście zrewidowały programy rozrywkowe Polsatu, takie jak „Must Be the Music”, w którym furorę w 2014 roku zrobił zespół Piękni i Młodzi oraz „Twoja twarz brzmi znajomo” z udziałem wokalisty disco polo, Pawła Jesionowskiego. Polsat, w latach 90. znany z promowania polskiej muzyki tanecznej (bijące rekordy oglądalności programy „Disco Relax” i „Disco Polo Live”), wrócił do korzeni i jako pierwszy zaczął na antenie swojej stacji pokazywać również koncerty disco polo (m.in. Disco Hit Festiwal). Za jego przykładem od 2016 roku poszła telewizja publiczna, dla której wykonawcy reprezentujący gatunek stali się nie tylko elementem rozrywki, ale również walki ideologicznej i politycznej.

Do disco polo z czasem przekonali się również producenci filmowi. Piosenka Akcentu „Przez twe oczy zielone” była finałowym szlagierem filmu „Miszmasz czyli Kogel Mogel 3” Kordiana Piwowarskiego, zaś w niedawno wprowadzonej do kin komedii „Mayday” Sama Akiny można zobaczyć zespół Weekend śpiewający „Ona tańczy dla mnie”. Wraz ze wzrostem popularności gatunku mainstreamowe media przekonały się więc, że każde gusta publiczności można spieniężyć. W tej kwestii niewzruszony wydaje się być jedynie TVN, który pod pozorem ambitnej rozrywki również korzysta z popularności naiwnych treści obecnych w disco polo. Jednocześnie stacja zaprasza przedstawicieli gatunku do swoich programów tylko po to, żeby jak w przypadku Gali Piosenki Popularnej i Chodnikowej, zdyskredytować ich i umocnić wizję stacji, która tworzy ramówkę dla bogatej klasy średniej oraz wyższej i jest ostatnim bastionem polskiej inteligencji w mainstreamowych mediach.

Inteligent nie tańczy do disco polo

Po premierze filmu „Disco Polo” w programie „Hala odlotów” na TVP Kultura odbyła się rozmowa na temat miejsca gatunku w polskiej kulturze. Prowadzący i goście próbowali przekonać, że dzisiaj, nieco odmiennie niż w latach 90., disco polo nie jest przyczynkiem do tak intensywnej wojny polsko-polskiej. Tę tezę szybko zweryfikowała rzeczywistość. Idea dyskusji nie spodobała się Grzegorzowi Sroczyńskiemu, publicyście Dużego Formatu, który rozmowę w „Hali odlotów” zripostował tekstem „Disco polo. Nie upiększajmy tej szmiry”. Zawtórował mu krytyk muzyczny Bartosz Chaciński. Obaj twierdzili, że już samo dyskutowanie o disco polo jest sposobem promocji muzyki, która nie jest tego godna. Sroczyński uznał, że co prawda o gustach powinniśmy rozmawiać, ale akurat disco polo jest „szmirą obiektywną”. To pokazuje, że przynajmniej w 2015 roku elity intelektualne, przeciwnie niż mainstreamowe media, nie były gotowe, żeby zaakceptować renesans polskiej muzyki tanecznej.

Czy pięć lat później, w przeddzień premiery „Zenka”, mamy do czynienia z inną sytuacją? Największe kontrowersje budzi dzisiaj obecność disco polo w TVP – dla wielu komentatorów mediów i rodzimej kultury promowanie Martyniuka i jego kolegów z branży jest sprzeczne z misją telewizji publicznej, choć w samej definicji misji trudno znaleźć słowa, które miałyby wykluczyć obecność disco polo w jej programach. Co istotne, to właśnie TVP stoi za produkcją „Zenka”. Biografia wokalisty zespołu Akcent jest pierwszym samodzielnym fabularnym pełnym metrażem w historii Telewizji Polskiej (TVP jest również dystrybutorem filmu). Projekt od początku wzbudzał kontrowersje, bo skoro to nadawca publiczny produkuje, z pewnością będzie chciał zbić na tym kapitał polityczny. A poza tym dlaczego akurat film o Martyniuku, a nie o kimś, kto miał naprawdę wyraźny wkład w kulturę polską? Tego rodzaju dyskusje i ferowanie wyroków jeszcze przed premierą obrazu Jana Hryniaka wydawały się czcze. Wielu potencjalnych „krytycznych widzów” czeka jednak z niecierpliwością na „Zenka”, wierząc, że będzie to kino godne Węży i już przygotowuje się do wyśmiewania produkcji.

„Zenek”, niezależnie od tego, czy będzie filmem złym, przeciętnym, czy dobrym, zapewne niewiele zmieni w realiach polskiej wojny dwóch narodów, ponieważ, jak twierdzi Monika Borys, „disco polo jest zawsze czymś więcej niż tylko nazwą gatunku muzycznego”. Z jednej strony słuchanie disco polo wciąż działa jak etykietka – przynależności do klasy niższej, rolniczej, robotniczej, sympatii do określonej partii politycznej. Z drugiej strony jeśli ktoś chce się identyfikować z kulturalną elitą mieszczańską, musi programowo brzydzić się muzyką taneczną, tak samo, jak powinien bezkrytycznie podejść do filmów opowiadających o losie ciemiężonego inteligenta, takich jak „Mowa ptaków” Xawerego Żuławskiego czy „Pan T.” Marcina Krzyształowicza. Tym samym kultura polska coraz częściej staje się bezwzględnym polem walki dwóch zwaśnionych plemion, które posiadają swoje święte pisma i zakazane księgi. Taki stan rzeczy sprawia, że gust przestaje być wyborem indywidualnym. Zamiast tego konkretne upodobania estetyczne z automatu przypisują nam stronę sporu, za którą powinniśmy się opowiedzieć. W ten sposób również disco polo staje się przede wszystkim symbolem walki ideologicznej, a nie po prostu muzyką.

źródło: Wikicommons