Archiwum
21.02.2018

Waldemar Kuligowski: W końcu 2015 roku objął Pan funkcję redaktora naczelnego Wydawnictwa Ossolineum. Nie każdemu poecie towarzyszą przecież takie ambicje, nie każdy śni o takim zakresie działania. Ossolineum to przecież symbol, a zatem i ciężar.
Dariusz Sośnicki: To nie była kwestia ambicji. Od dwudziestu kilku lat pracuję w wydawnictwach, to mój zawód. Jeszcze jako student zatrudniłem się u Kurpisza, w Poznaniu, gdzie między innymi z Mariuszem Grzebalskim tworzyliśmy dwutygodnik literacki „Nowy Nurt”. Potem, wciąż w Poznaniu, pracowałem w jednej z oficyn edukacyjnych, a od 2005 przez prawie dziewięć lat w Wydawnictwie W.A.B. w Warszawie. Niedługo po włączeniu W.A.B. do Grupy Wydawniczej Foksal rozwiązałem umowę, wyjechałem na stypendium do Austrii i skupiłem się na pracy literackiej. Ale, szczerze mówiąc, nawet wtedy utrzymywałem zawodowe kontakty z wydawnictwami. Tak więc powrót na etat, tym razem w Ossolineum, we Wrocławiu, nie był wielką zmianą. Owszem, trzeba było znowu się przeprowadzić, ale do tego przywykłem tak samo jak do pracy na etacie.

Nie zadrżała Panu ręka? Ossolineum z tą tradycją, z wielkimi nazwiskami redaktorów…
Dostałem szansę pracy przy czymś wyjątkowym, bo tylko tak można nazwać próbę przywrócenia Wydawnictwu Ossolineum należnego mu miejsca w polskim życiu intelektualnym i wydawniczym. W takich sytuacjach należy opanować drżenie rąk.

A co wcześniej przydarzyło marce Ossolineum? Seria Biblioteka Narodowa jest wszak kanoniczna, dla studentów obowiązkowa, skąd zatem ten kryzys?
Historia wydawnictwa jest długa i chyba dość dobrze znana. Może warto tylko powiedzieć, że po II wojnie światowej Wydawnictwo i Biblioteka Ossolineum zostały rozdzielone. Przez lata funkcjonowały niezalenie, choć obie w strukturach Polskiej Akademii Nauk. Po roku 1989 wydawnictwo musiało się zmierzyć z realiami wolnego rynku. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęto starania o przywrócenie Ossolineum historycznego kształtu. Odbyło się to w kilku etapach, ostatnim były likwidacja spółki wydawniczej i wznowienie działalności wydawnictwach w strukturach fundacji Zakład Narodowy im. Ossolińskich.

Domyślam się, że początki nie były najprostsze…
Jeśli pyta pan o początki mojej pracy w wydawnictwie, to mogę powiedzieć, że były proste i nieproste zarazem. Z jednej strony sytuacja prawna i ekonomiczna wydawnictwa została w zasadzie uregulowana, a to przecież fundament, bez którego praca jest po prostu niemożliwa. Z drugiej – tej pracy było i jest bardzo dużo, i jest trudna. Od programowej, przez organizacyjną, po codzienną, nad konkretnymi książkami. Trzeba przecież te książki wybrać, kupić do nich prawa, tytuły obcojęzyczne przetłumaczyć, wszystkie zredagować, wypromować i w końcu sprzedać. I trzeba to zrobić na poziomie, do którego zobowiązuje marka Ossolineum.

Pana pomysłem było wprowadzenie nowych serii: Z Kraju i ze Świata, Sztuka Czytania, Na Jeden Temat, Osso Wczoraj i Dziś. To znacząca reorientacja.
Nie mówmy, co jest czyim pomysłem. Ossolineum to instytucja, w której indywidualne ambicje i zasługi schodzą na dalszy plan. Chcieliśmy, by wydawnictwo wróciło nie tylko na rynek książki, ale także do polskiego życia intelektualnego. By nasze książki były czytane, recenzowane, dyskutowane i by wywierały wpływ na polską kulturę literacką. Nie wydajemy wiele, dlatego zależy nam, by żadna z książek nie przeszła bez echa. Staranie wybieramy tytuły do każdej serii i solidnie nad nimi pracujemy.

W dotąd wydanych tytułach serii Z Kraju i ze Świata widzę przewagę autorów z kręgu niemieckojęzycznego. To efekt pobytu na stypendium w Austrii?
Nie, tak się po prostu złożyło. Te książki niemal idealnie spełniają kryteria naszej serii prozatorskiej.

Piszecie: „Lekkość, szybkość, dokładność, przejrzystość, wielorakość, zwartość – te cechy Italo Calvino uważał za kluczowe dla literatury XXI wieku. Mówiąc o lekkości, nie miał, rzecz jasna, na myśli beztroski. Z Kraju i ze Świata to seria prezentująca ambitną prozę współczesną, polską i tłumaczoną, która pozostaje w zgodzie z tym kodeksem”. Opisy wszystkich serii są podobnie uszczegółowione. Czy nie rodzi to problemów ze znalezieniem korespondujących z nimi pozycji?
Rygory zmuszają do wysiłku, ale też wzmagają inwencję – to po pierwsze. Po drugie – wysiłek się opłaci, bo wyraziste serie szybko angażują odbiorców i mają własną recepcję, trochę niezależną od recepcji poszczególnych tomów.

Właśnie. Nowe otwarcie Ossolineum to na razie tylko epizodzik w historii tej instytucji, ale jakie są te pierwsze reakcje?
No cóż, dobre. Recenzji jest bardzo dużo, bywają entuzjastyczne. Tom Christine Lavant, znanej dotąd w Polsce jedynie z kilkudziesięciu wierszy, dość powszechnie uznano za wydarzenie. Niektórzy pisali o odkryciu nieznanego arcydzieła. Książkę przetłumaczyła dla nas Małgorzata Łukasiewicz.

Pozytywne oceny zbiera także „Koala” Lukasa Bärfussa.
Na ubiegłorocznym Festiwalu Conrada bohaterkami dwóch spotkań były nasze książki. Właśnie „Zapiski z domu wariatów” Lavant i „Koala” Bärfussa. Bärfuss przyjechał zresztą z tej okazji do Polski. Warto pamiętać, że mówimy o jednym z dwudziestu najlepszych festiwali literackich na świecie.

Co zatem dalej?
W tym roku mamy dwie książki tłumaczone z języka angielskiego. Autorzy nie byli dotąd wydawani w Polsce. Zamykamy właśnie katalog na drugi, trzeci i czwarty kwartał tego roku, pojawimy się z nim na targach książki w Warszawie i wtedy wszystko stanie się jasne.

A co z polską prozą?
Myślimy o niej, ale nie chcemy podejmować pochopnych decyzji. Od pierwszej książki bardzo wiele zależy. W tej chwili najważniejsze jest umocnienie tego, co już istnieje.

Bardzo ciekawa jest seria Na Jeden Temat, w ramach której ukazują się bieżące prace doktorskie.
Ale nie wszystkie, rzecz jasna. I nie w skali jeden do jeden. Szukamy doktoratów poświęconych mniej znanym zjawiskom z historii polskiej kultury, napisanych tak, by mogły zainteresować czytelników spoza akademii. Potem wspólnie z autorką czy autorem opracowujemy na tej podstawie książkę. Dotychczas wydaliśmy brawurowy tom „Cyganeria artystyczna i cyganowanie w romantycznej Warszawie” Dominiki Skiby i książkę Agaty Szydłowskiej o polskiej historii najnowszej widzianej z perspektywy typografii, „Od solidarycy do TypoPolo”. Lada moment ukaże się rzecz o Stefanie Grabińskim, prekursorze nowoczesnej literatury grozy w Polsce – to na podstawie świetnego doktoratu Joanny Majewskiej.

Jak dokonujecie selekcji? Corocznie w Polsce broni się przecież kilkaset prac doktorskich.
Przeglądamy regularnie bazy takich prac. Jeśli opis i recenzje nas zainteresują, kontaktujemy się z autorem albo autorką. Potem czytamy.

Czy autor poza splendorem opublikowania książki w szacownym Ossolineum otrzymuje też honorarium?
Tak. Jesteśmy profesjonalnym wydawnictwem, podpisujemy umowy i płacimy honoraria.

Co dzieje się z serią najbardziej klasyczną, czyli z Biblioteką Narodową?
Ma się dobrze. Od 2013 roku regularnie ukazują się nowe tomy, zwykle pięć rocznie. Ostatnio wydaliśmy między innymi wybory poezji Szymborskiej i Różewicza. Seria ma redaktora i radę naukową, a finansowana jest przez MKiDN. Pod względem edytorskim też wygląda coraz lepiej.

A czy dzieje się tak, że na drożdżach uznania dla nowych serii wyrasta na nowo pozycja Biblioteki Narodowej?
Nie przesadzajmy, to nowe serie korzystają ze sławy Biblioteki Narodowej i Ossolineum. Oczywiście przyciągają do nas nowych czytelników, i to cieszy. Najważniejsze, że cała oferta wydawnictwa, z jednej strony, nawiązuje do znakomitej przeszłości oficyny, z drugiej – bierze udział we współczesnym życiu literackim czy szerzej – intelektualnym. Wiemy, skąd przyszliśmy, ale wiemy też, na jakim świecie żyjemy.

W opisie serii Z Kraju i ze Świata uderzające jest fraza: „Wiemy, kto dostał ostatnio ważną nagrodę literacką, czytamy także listy bestsellerów, ale nie ulegamy rankingom i modzie. Z literatury światowej wybieramy książki niekoniecznie bardzo głośne, ale znakomite, cieszące się uznaniem znawców i pisarzy”. Nie wierzy Pan w nagrody literackie i tworzone przez nie hierarchie?
Nagrody literackie i duże nakłady to niezbywalny element rynku książki. My tego rynku nie lekceważymy, to byłoby samobójstwo, ale jako wydawnictwo niekomercyjne, poniekąd misyjne, nie możemy i nie chcemy być po prostu wypadkową sił rynkowych. Szukamy w literaturze wartości artystycznych i intelektualnych, jeśli rynek podziela nasze zdanie, to jest nam miło. Zdanie z opisu serii, które pan zacytował, jest dłuższe, kończy je fraza: „często wywierające istotny wpływ na tradycję literacką swojego języka”. I to jest może najważniejsze. O sile powieści, opowiadań czy wierszy stanowią nie nagrody i nakłady, ale wpływ, jaki wywierają na kolejne powieści, opowiadania czy wiersze. Przede wszystkim w swoim języku. Często to drugie życie – bo chyba można nazwać to życiem – jest z rynkowego punktu widzenia bardziej spektakularne. Książka Alexandra Klugego „Nalot na Halberstadt 8 kwietnia 1945”, która zainaugurowała naszą serię prozatorską, rzecz estetycznie – i moralnie – radykalna, stała się tak naprawdę znana dopiero dzięki Sebaldowi. Nie tylko dlatego, że ten przywołał ją w „Wojnie powietrznej i literaturze”. Proszę porównać „Nalot…” z którymś z najgłośniejszych utworów Sebalda, wpływ widoczny jest gołym okiem. Nieco podobnie jest z Christine Lavant, którą uważnie czytali między innymi Thomas Bernhard i Elfriede Jelinek. Można powiedzieć, że nasze książki prozatorskie to zagubione – czy może ukryte – ogniwa współczesnego kanonu literackiego.

Gdy słucham tego, co Pan mówi, to mam wrażenie, że rozmawiam z wydawcą zadowolonym. Bo jest nie tylko wizja, ale także uznanie dla niej.
Braku uznania się nie obawialiśmy. Niepewna była jego skala, no i jednak reakcja rynku. Doceniono nas bardzo, a rynek nie powiedział „nie” – to dobry początek.

Czy Dariusz Sośnicki, redaktor naczelny i zadowolony wydawca, nadal jest poetą?
Tak. To moja zasadnicza kondycja, a ona się przecież nie zmienia z dnia na dzień.