Archiwum
03.02.2012

Wyrafinowana gra Leonhardta

Adam Adamczyk
Muzyka

 

16 stycznia zmarł w Amsterdamie Gustav Leonhardt, holenderski klawesynista i organista, dyrygent i pedagog. Postać absolutnie wyjątkowa, współzałożyciel ruchu muzyki dawnej, fundator fenomenu artystycznego, który powstał w ramach sprzeciwu wobec tradycyjnej, cokolwiek jednostronnej i nieruchawej muzyki poważnej, skupionej wokół instytucji filharmonicznych

Dzięki działalności ludzi pokroju Leonhardta ukonstytuowało się zjawisko kulturowe, które dzisiaj w świecie muzyki artystycznej ma pozycję absolutnie priorytetową, a któremu poświęciliśmy jeden z zeszłorocznych numerów „Czasu Kultury”.

To on, wespół z austriackim dyrygentem Nikolausem Harnoncourtem, jako pierwszy rozpoczął kompleksowe i metodyczne eksperymenty z instrumentami dawnymi, zdawałoby się, bezpowrotnie wyrzuconymi poza nawias praktyki muzycznej. To Leonhardtowi i jemu podobnym zawdzięczamy powrót do muzyki renesansu i baroku, na długie wieki zarzuconej, w tym – dzisiaj wydaje się to niewiarygodne – do twórczości Jana Sebastiana Bacha. Myślę przede wszystkim o monumentalnym przedsięwzięciu z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku, kiedy to Leonhardt z Harnoncourtem jako pierwsi w historii nagrali komplet zachowanych do dzisiejszego dnia kantat lipskiego kantora. Nagranie stało się odniesieniem, polem dyskusyjnym dla wszystkich, którzy przyszli później.

Każdy, kto zetknął się z charakterystycznym stylem wykonawczym Gustava Leonhardta, na zawsze pozostał pod wrażeniem tej jedynej w swoim rodzaju estetyki, pełnej powściągliwości i dostojeństwa. Leonhardt nigdy nie prężył wirtuozowskiego muskułu, w swych wykonaniach wykorzystywał wyłącznie siłę strukturalną utworu – to muzyka była u niego wyłącznym bohaterem. Przychodzi mi na myśl analogia z Glennem Gouldem i jego nagraniami „Wariacji Goldbergowskich”. Wszystkie wczesne nagrania są u niego bardzo rozpędzone, słuchamy płyty pełni podziwu przede wszystkim dla wykonawcy. Dopiero w ostatnim nagraniu, dokonanym tuż przed śmiercią, spokojnym, wyciszonym, dopiero wtedy absolutną, jedyną dominantą staje się muzyka. Tak, jakby Gould przez całe życie przede wszystkim się bawił. Leonhardt od samego początku był jego przeciwieństwem, na pierwszym miejscu przedkładał dzieło i to dzieło w całym swoim skomplikowanym pięknie pokazywał słuchaczowi.

Bez niego nie byłoby niderlandzkiej szkoły wykonawczej, która dzisiaj kojarzy się przede wszystkim z osiągnięciami jego uczniów – myślę tutaj o Tonie Koopmanie, Philippie Herreweghe i multiinstrumentalnym klanie rodziny Kuijkenów. Przykro stwierdzić, że i tym muzykom, młodszym od Leonhardta o całą generację, blisko już do schyłku artystycznej drogi…

Gustav Leonhardt był nauczycielem wielu pokoleń muzyków, ale każdego uczył samodzielności artystycznej, z każdego starał się wyzyskać własny idiom estetyczny, uczył samodzielności. Dość wymienić kilka nazwisk: Christopher Hogwood, Philippe Herreweghe, Ton Koopman, Alan Curtis, Richard Egarr, Christophe Rousset, Andreas Staier. Wielu pominąłem, ale każdy z osobna reprezentuje inny styl wykonawczy, a wszyscy wyszli spod ręki tego samego nauczyciela.

Pozostała pamięć, pozostały nagrania. Każdy przyzna, że od Leonhardta trzeba czasem odpocząć, jego bezkompromisowy ascetyzm każe się na czas jakiś zwrócić ku przestrzeniom intensywniej zagęszczonym dźwiękową barwą. Ale potem wraca się właśnie do niego, do jego mądrej, spokojnej, wywarzonej, wyrafinowanej gry. To się zwłaszcza sprawdza w przypadku Bacha, który każdą kompozycję pozostawił absolutnie doskonałą i Leonhardt dobrze wiedział, że jego zadaniem jest postawić się w cieniu kompozytora, być wobec niego pokornym, obchodzić się z jego kunsztem bez zbędnych poprawek improwizatorskich, w istocie zaciemniających to, co w każdej wielkiej muzyce najważniejsze, to, co najmądrzejsze.

Umarł wielki artysta.

alt