Archiwum
29.10.2014

Kolejne spotkania łączyły się i zazębiały, dopełniając się wzajemnie. W tym roku nad odnalezieniem wspólnego języka pracowali pisarze i, w sposób szczególny, tłumacze, zazwyczaj pozostający na drugim planie, tym razem wyróżnieni – jako ci, którzy walczą o możliwość konfrontacji słów, znaczeń, światów, umożliwiają dialog dzieł. Poświęcone im pasmo „Wybór tłumacza” dało możliwość rozmowy o dziełach i sposobach przekładu, ale przekład można było również obserwować na żywo, podczas brawurowych nieraz wyczynów językowych tłumaczy symultanicznych i konsekutywnych. Obce języki, obce przekonania, (świato)poglądy splatały się w jedną całość. Można było przekonać się na własne oczy, jak przestrzeń wyobraźni staje się również przestrzenią porozumienia.

Pokazywanie światów

„Pokaż mi język, a powiem ci, kim jesteś” – brzmiał tytuł dyskusji toczącej się pomiędzy dwoma polskimi pisarzami i jedną pisarką. Jerzy Sosnowski, Zbigniew Kruszyński i Inga Iwasiów, w swoich ostatnich powieściach „romansujący z konwencją romansu”, rozmawiali o własnych koncepcjach powieści, literatury i języka. Próbowali znaleźć kompromis między niezgodą na dominację języka (wszelkie maniery szybko przestają być atrakcyjne) a potrzebą doświadczenia językowego (przecież rzeczywistość przeżywamy z naszym bagażem językowym, czyli kliszami, skojarzeniami, cytatami). Flirtowali z słuchaczami zgrabnymi stwierdzeniami, takimi jak choćby „Lubię myśleć o sobie jako o wcieleniu pani Elizy [Orzeszkowej], jeśli mogę” (Jerzy Sosnowski) czy poprzez uchylanie rąbka tajemnicy opisywanych przez siebie przewrotnych romansów. Tłumaczyli, że znalezienie języka dla scen miłosnych, nie wulgarnego, a zarazem uciekającego od banału i dosłowności, okazuje się niezwykle trudne. Z konwencją reportażu zmierzyły się natomiast Małgorzata Rejmer i Klementyna Suchanow. Podczas spotkania pisarki czyniły własne światy wspólnymi poprzez opowieści: Kubę i Rumunię połączyły rewolucja i konieczność rozliczenia się z nią. Lecz w reportażu zawsze chodzi o ludzi, nawet kiedy pisze się o przestrzeni miasta i historii: to w ludziach rewolucja odciska ślad, a odczytywanie tych śladów jest najbardziej poruszające. Rejmer opowiadała historię rumuńskich kobiet i pokolenia niechcianych dzieci, urodzonych z powodu dekretu zakazującego aborcji i antykoncepcji. Suchanow mówiła o upadającym systemie wśród ludzi wciąż ślepo wierzących w zdobycze rewolucji, wciąż uczestniczących w pochodach. Reportażystki potrafią być dociekliwe, a zarazem silne i delikatne, lecz przede wszystkim potrafią ujrzane światy zawierać w słowach.

Świat w słowach zamknęła również Olga Tokarczuk, która dotarła jednak do krainy dawno już nieistniejącej. „Księgi Jakubowe”, których premiera miała miejsce podczas festiwalu, to książka od dawna oczekiwana, wydana przepięknie i w sposób niezwykły. Powstała z melancholii, uczucia straty, tęsknoty za utraconą różnorodnością i współistnieniem pomimo różnic. Tokarczuk zdradzała tajniki kompozycji stworzonego uniwersum i zachęcała do głębokiej dysputy nad rzeczami fundamentalnymi, do rewolucji, którą jest zmiana myślenia.

Tym, który również zachęcał, by dojrzeć więcej niż to, co wydaje się oczywiste, był Jan Gondowicz, autor eseistycznej książki „Duch opowieści”. Dręczony przekonaniem, że wszystko już było, nigdy jednak nie uwierzył w to do końca. O sobie mówił, że jest archeologiem wyobraźni i „czytaczem”, którego zadanie polega na kojarzeniu drobnych faktów i szczegółów z pozoru nieistotnych – tylko tyle lub aż tyle. Kto bowiem odnalazłby dokładny opis Debory Vogel u Andrzeja Bobkowskiego? Wystarczyło odkryć, że autor „Szkiców piórkiem” pobierał u niej nauki języka niemieckiego i nie tylko. Kto dotarłby do tego, że Schulzowska Adela była postacią realną i płynęła przez Atlantyk na Titanicu? Kto odnalazłby teksty katarynkowych piosenek z prozy Schulza albo odkrył, czego naprawdę bał się trzynastoletni Stanisław Lem? „Od pisania pięknie to jest Adam Zagajewski, a ozdobnie – autorzy «Zeszytów Literackich». Ja jestem rzemieślnikiem” – powiedział o sobie Gondowicz. Jednak czy można mu w tej kwestii wierzyć? Pisarz snuje opowieści fascynujące i niebywałe, a to przecież dowód artyzmu.

Napięcie wyobraźni

Michał Paweł Markowski, dyrektor artystyczny festiwalu i autor książki „Dzień na ziemi” , opowiedział o swoim dziele w dniu jego premiery. Uczestnicy wydarzenia zostali skonfrontowani z podwójnym bohaterem tego spotkania: M., postacią półfikcyjną z kart książki „Dzień na ziemi” i M.P.M., autorem jak najbardziej realnym, który pojawił się na scenie, by opowiedzieć o stworzonej postaci, a zarazem, jak przyznał, o sobie samym. Książka jest szczególna, trudno bowiem jednoznacznie ją sklasyfikować: składają się na nią elementy zarówno eseju podróżniczego, jak i powieści. Autor, by wytłumaczyć istotę formy swojego dzieła, powołał się na Rolanda Barthesa, który wynalazł „trzecią formę” prozy, mającą oscylować pomiędzy powieścią a esejem. „Dzień na ziemi” jest narracją o doświadczeniu zmysłowym, odłączonym od intelektualnego odbioru świata. Sensualność skoncentrowana jest chociażby w opisach niezwykle różnorodnych doświadczeń smaku, kuszących zmysły – jak stwierdził Markowski: „Modelowanie wyobraźni za pomocą jednego tylko jadłospisu jest niemożliwe”. Prowadzący spotkanie Marek Bieńczyk mówił o specyficznym i unikalnym napięciu wyobraźni, postulując raz po raz „by włożyć łyżkę gorzkiej czekolady w tę beczkę miodu”.

O pobudzaniu wyobraźni mówił również Krzysztof Rutkowski, zadając ważne pytanie: czym mógłby być uniwersytet, który kształciłby osobowości i pobudzał indywidualne myślenie, zamiast dopasowywać studentów do potrzeb rynku pracy? Jego odpowiedzią jest Artes Liberales – studia skonstruowane tak, by uczyć myślenia o życiu jako o całości, by odróżniać mądrość od wiedzy na wzór Sokratesa. „Mądrość polega na tym, że się nie wie na pewno” – stwierdzał Rutkowski. Choć jest profesorem Nauk Wyzwolonych, o sobie mówi przede wszystkim jako o tłumaczu, „śledzącym losy słów”. Tłumaczy tych, którzy nie dają mu spokoju. Walczy również o przywrócenie mocy poezji. Inspiruje go „czterech panów na B.”: Bachtin, Benjamin, Białoszewski i Barthes. Jest piewcą poezji czynnej, przede wszystkim prelekcji paryskich Mickiewicza, wciąż nienależycie docenionych. Słuchaczy zachwycić mogła żywa gestykulacja i autentyczne zaangażowanie prelegenta, głoszącego z podwyższenia niebanalne teorie.

Porozumienie w języku rosyjskim

Rozmowy o literaturze rosyjskiej były w tym roku szczególnie burzliwe i nierozerwalnie splecione z kwestiami politycznymi. Te tematy zdominowały zarówno spotkanie z tłumaczami z języka rosyjskiego – Adamem Pomorskim, Jerzym Czechem i Jackiem Chmielewskim, jak i z popularnym pisarzem Borysem Akuninem, który teraz spisuje historię Rosji, żeby ją zrozumieć. Akunin opowiadał obrazami: nie przez przypadek w herbie Rosji jest ptak o dwóch głowach zwróconych w przeciwne strony. „Te głowy wciąż ze sobą walczą, jedna z nich ma wielki dziób, lecz mały mózg, druga odwrotnie. Osiągają nad sobą nawzajem przewagę, oczywiście znacznie częściej rządzi głowa z wielkim, żelaznym dziobem” – w rozmowie z Wacławem Radziwinowiczem pisarz wielokrotnie powracał do tej metafory, powtarzał ją jednak ze smutnym uśmiechem. Mówił o euforii, jaka towarzyszy wydarzeniom związanym aneksją Krymu i konfliktem z Ukrainą, mówił o tym, jak media karmią syndrom imperialny i podsycają w Rosjanach pragnienie wielkości. „Rosja stała się teraz innym państwem. Totalitarnym”  – wyjaśniał pisarz.

„Kochamy Rosję pod nazwą kultury, nienawidzimy jej, jeśli chodzi o politykę” – stwierdził natomiast Adam Pomorski podczas dyskusji o przekładzie z języka rosyjskiego. Tłumacze, pytani przez Andrzeja Serafina, odpowiadali na pytania: czego nie tłumaczyć ze współczesnej literatury rosyjskiej i co trzeba tłumaczyć ponownie? Opowiadali o powracających dziś nawiązaniach do najgorszych tradycji rosyjskich: do neofaszyzmu i neonazizmu, o tym, jak dotychczas odmawiali tłumaczenia wielu autorów konsekwentnie, żeby nie szkodzić obrazowi Rosji i nie propagować niebezpiecznych poglądów. „Teraz myślę, że trzeba jednak przetłumaczyć wszystkie te straszne teksty, żeby powiedzieć o Rosji całą prawdę. Nic w Rosji nie jest niewinne” – mówił Pomorski. Rozmowa przybierała też lżejsze tony, kiedy tłumacze wprowadzali słuchaczy w tajniki warsztatu przekładu, zdradzając, co przekłada się najtrudniej i czego Polacy nie rozumieją z rosyjskiej literatury. Największą przeszkodą okazuje się bowiem odmienna wrażliwość na humor i ironię.

Słowo po słowie

Odbywające się w paśmie „Wybór tłumacza” rozmowy, dyskusje, pytania i odpowiedzi przypominały i uświadamiały, że tłumacz nie jest tylko jednym z wielu nazwisk wypisanych gdzieś pomiędzy okładką a właściwą treścią książki – tłumacz to instancja po autorze najważniejsza, gdyż to jego umiejętności, możliwości i granice stanowią o kształcie książki, nieraz bardziej nawet, niż stanowi o nim autor. Tłumacz to w zasadzie autor numer dwa, ukryty za tym pierwszym, niewidzialny lecz niezbędny, warunek sine qua non, szara eminencja.

Tłumacz to także osoba, która niemal zawsze znajduje się w kłopocie: wobec kogo jest się odpowiedzialnym? Przed kim należy zdać sprawę z przekładu? Być wiernym „literze” czy „duchowi” tekstu? Jak wybrnąć z „niewoli opozycji binarnych”? Lepiej być tłumaczem czytanym czy chwalonym? Jak nie popełnić błędu, a jeśli już popełnić, to tylko taki, który będzie piękny? O kłopotach z przekładami rozmawiali tłumacze literatury angielskiej i amerykańskiej – Julia Fiedorczuk, Jolanta Kozak i Maciej Świerkocki, którzy odpowiadali na pytania Marcina Szustera, między innymi o stosunek tłumacza wobec kanonu oraz translatorskie konieczności, powinności i wybory, ponieważ – poza wszystkim – wydaje się, że „wybór tłumacza” istnieje rzeczywiście. Choć nie każdy może ma tyle szczęścia, ile Julia Fiedorczuk, która „wszystko, co przetłumaczyła, przetłumaczyła z miłości”.

I jeszcze jedna wielka wiadomość z pasma przekładów – zdaje się, że mamy nowego tłumacza „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Tajemnicę o swoich już rozpoczętych pracach nad przekładem, innym niż przekład Słomczyńskiego, zdradził Maciej Świerkocki.

(Nie)obce światy

„Całe życie nie robiłem nic innego, tylko pisałem zdania” – wyznał John Banville, autor „Księgi zeznań” podczas spotkania, które prowadził Jerzy Jarniewicz. Proza irlandzkiego pisarza jest gęsta i wymagająca – składa się raczej z wersów (verses) niż z linii (lines). „Zdanie jest najwspanialszym wynalazkiem ludzkości – mówił Banville. – Pisanie to proces cudotworzenia, kreowania światów równoległych, które mają smak, zapach i znaczenie, które można odczuć”. A jednak pisanie nie jest światem: język nie jest pokrewny materii rzeczywistości. „Świat jest okrągły, język kanciasty. Jest śliski i zdradliwy, wymyka się nam i przejmuje inicjatywę, aż w końcu jest tak, że to nie my mówimy, lecz jesteśmy mówieni (we are spoken). Język jest soczewką, nigdy nie jest przejrzystym szkłem” – tłumaczył pisarz i dodawał, że nie przestaje się mocować z przewrotnym medium. „Nie interesuje mnie pisanie o rzeczy. Interesuje mnie, by pisać rzecz” – mówił.

Jak nikt inny, Banville upoważniony jest do snucia refleksji nad językiem. Jako Irlandczyk spogląda na język angielski z zewnątrz, z pewnego dystansu. Z takiej perspektywy widać więcej: „I am not at home with English” – z irlandzkim akcentem stwierdził pisarz i opowiadał niesłychane rzeczy o języku kraju, który w godle posiada złotą lirę. „Straciliśmy swój język prawie dwieście lat temu. Przez te dwieście lat pomiędzy dwoma młyńskimi kamieniami – językiem angielskim, narzuconym i bezpośrednim a językiem irlandzkim, trudnym, niebezpośrednim, o głęboko tkwiącej wewnętrznej melodii – mełła się jak na żarnach nasza dzisiejsza mowa, nowy język literatury irlandzkiej: płynny, hybrydyczny, wieloznaczny, ciągle wodzony na manowce”. Pisanie jest więc powtórną nauką mówienia, a słowo – „medium bogate” – ma zdolność przemieniania teraźniejszości w szlachetną i świetlistą przeszłość. Język jest bowiem miejscem epifanii.

O angielskim języku i literaturze mówił także Paul Auster – „Amerykanin, Nowojorczyk, mąż, ojciec, wędrowiec i awanturnik”, jak sam kiedyś siebie zdefiniował. W rozmowie z Grzegorzem Jankowiczem podkreślał bogactwo ojczystej mowy i jej zdolność (usiłowanie) pochwycenia rzeczywistości, otwierania okna na świat. „Years and years of struggle” – opowiadał pisarz o własnym procesie twórczym i pisaniu prozy, której pierwszym, bezlitosnym czytelnikiem i krytykiem jest on sam. „Piszę intensywnie i nigdy nie na klawiaturze: muszę mieć pióro (długopis?), które jest przedłużeniem ręki. Pisanie musi pochodzić z wnętrza ciała. Przepisywanie to już pierwsza lektura, w której bywam najokrutniejszy, bo każdy akapit musi być jak mały utwór muzyczny. Musi mieć swój rytm” – wyjaśniał pisarz i gestami rąk podkreślał kategoryczne słowa: „Cross it out. And out it goes”. A zatem literatura to muzyka, to „głośnie myślenie na papierze”, odkrywanie natury przypadku, opowiadania mechanizmów rzeczywistości. Literatura to także – jak wynikałoby z fragmentu, który w oryginale odczytał Paul Auster, a w przekładzie Marek Kondrat – „niższa forma tańca”, trans podległy rytmowi serca i słowa.

O dziwnych konstruktach rzeczywistości mówił Mircea Cărtărescu, urodzony w Bukareszcie prozaik, poeta i eseista. „W literaturze chodzi o to, by mieć odwagę stanąć twarzą w twarz z samym sobą” – podkreślał pisarz i dodawał, że interesuje go przede wszystkim poszukiwanie wewnętrznej prawdy świata. Nieco inne zadania stawia przed sobą Jacques Jouet, członek słynnej literackiej grupy OuLiPo (Warsztatu Literatury Potencjalnej, który opowiadał o pierwszym spotkaniu z Georgesem Perecem i całą grupą: „Spotkałem się z ludźmi wesołymi, którzy chcieli bawić się literaturą. Panował wśród nich niesłychany entuzjazm intelektualny – to nie byli twórcy, którzy jedyne źródło sztuki upatrywali w cierpieniu, smutku i samotności”. Właśnie dzięki temu entuzjazmowi – zdaniem Joueta – grupa OuLiPo, zawzięcie studiująca sposoby tworzenia literatury poddanej ograniczeniom przymusu i potencjalności, wciąż istnieje i cieszy się niemalejącą popularnością.

Conrad after Conrad

Conrad Festival nie mógłby się obyć bez Josepha Conrada, który pod różnymi postaciami i w różnych wcieleniach objawiał się w ciągu minionego tygodnia. Doroczny wykład Conradowski zatytułowany „Conrad after colonialism” poprowadził profesor David Damrosch, harvardzki komparatysta i spec od Weltliteratur. Ekspresywna lektura fragmentów prozy i publicystyki w wykonaniu Damroscha ubawiła audytorium i pozwoliła tłumaczowi, przekładającemu konsekutywnie wypowiedzi komparatysty, zaprezentować maestrię sztuki przekładu à vista: tłumacz otrzymywał oklaski nie mniej gromkie niż sam profesor. Damrosch pokazał Conrada w wielu wymiarach i z wielu stron naraz, odbił znaną twarz w zwierciadle plotki, opinii, osądu i inspiracji, starając się odpowiedzieć na pytanie, kim był wielki pisarz i jakie jest jego miejsce w literaturze światowej. „Zawsze można było zatkać Conrada, mówiąc humor – pisał George Wells. – Conrad po angielsku mówił dziwnie, było w nim coś nieuleczalnie obcego. Tworzył nowy typ angielszczyzny: lekki i egzotyczny, wolny od wszelkich klisz czy utartych fraz”. A zatem nie pisarz angielski lub angielski nie do końca. Na pewno też nie polski, bo pisarzy polskich nie czyta się w przekładzie. Gdzież więc miejsce kapitana Conrada? Zapewne tam, gdzie i innych niespokojnych duchów, które zawsze wymkną się łatwej klasyfikacji. Ale dość już o tym: czas wszystko uładza – przypominał profesor Damrosch: wszak sto lat to zaledwie marne dwa procent całej historii literatury.

Tegoroczny program Festiwalu Conrada był niezwykle różnorodny i bogaty: znalazły się tam „Lekcje czytania”, warsztaty pisania dla osób starszych, warsztaty dla dzieci i rodziców, pasmo filmowe poświęcone Paulowi Austerowi oraz Franzowi Kafce, który był drugim, ukrytym patronem tego festiwalu. Poza filmami można było zobaczyć poświęconą mu wystawę, spektakl teatru lalkowego oraz posłuchać koncertu grupy Kafka Band. Rimbaudowi natomiast w 160. rocznicę urodzin zagrali Tomasz Budzyński, Michał Jacaszek i Mikołaj Trzaska. Można było się przejść na krakowski spacer śladami Conrada, odwiedzić trwające równolegle Targi Książki… Każdy uczestnik festiwalu mógł obrać własny sposób uczestniczenia w wielkim literackim święcie, a spośród wielu możliwości i równolegle toczących się wydarzeń wyłowić to, co najbardziej dla niego ciekawe. Wspólne światy zostały odnalezione, konfrontacje dokonane.

alt