Archiwum
27.01.2014

Być jak Jordan Belfort

Agnieszka Ziółkowska
Film

Martin Scorsese wbił „Wilkiem z Wall Street” kij w mrowisko. Komentatorzy polityczni spierają się, czym tak naprawdę jest ten film. Klipem reklamowym Wall Street? Trzygodzinną reklamą kokainy i seksu grupowego? Nowym kultowym filmem banksterów? Niemoralnym obrazem gloryfikującym kapitalistyczną fantazję i promującym szkodliwe zachowania społeczne? Ostrym moralitetm krytykującym kapitalizm? Nie dość krytyczny. Za bardzo krytyczny. Moralizatorski. Niemoralny…?

Jak donosi Reuters, bankierzy, maklerzy, inwestorzy z różnych krajów oszaleli na punkcie historii Jordana Belforta. Szwedzki Swedbank i Nordea (największy bank w Skandynawii) wykupywały dla swoich pracowników i klientów bilety na film, zaś na włoskiej giełdzie odbędzie się specjalna projekcja filmu.

W Polsce nowy Scorsese rozczarował ekonomistów. Redaktor Tadeusz Mosz bardzo się zawiódł, że film zdominował „seks, alkohol i imprezowanie”, bo przecież życie Belforta to „historia młodego człowieka, który był bardzo obrotny”. Obrotność dla redaktora Mosza jest wartością samą w sobie, nieważne, że w wykonaniu Belforta polegała na łamaniu prawa i oszukiwaniu ludzi, nawet jeśli czasem w sposób zgodny z prawem. Ważne, że chłopak był zaradny i się napracował, a w filmie tylko seks, dziwki i kokaina. Publikacje analizujące, jak spożycie kokainy przez maklerów wpływa na wahania na rynkach finansowych (klik albo klik) nie ratują tego spaczonego obrazu. Mosz obawia się też, że „ci, którzy nie mają wiedzy, s z c z e g ó l n i e  p o l i t y c y, na podstawie takiego filmu mogą sobie wyrabiać «wiedzę» na temat funkcjonowania rynku papierów wartościowych”. Jednak nie tylko Mosz przekłada film Scorsesego na polskie realia. W internecie „Wilk” już stał się ważnym punktem odniesienia dla komentujących rodzimą rzeczywistość – czy to w sporze dotyczącym oceny Leszka Balcerowicza, czy to w dyskusji wokół OFE…Sam profesor Balcerowicz zwierzył się na łamach „Hipsterskiego maoizmu”, że „wilk z Wall Street – to o mnie”. Nie wiem też, jak ludzie zareagują na fakt, że Belfort zostaje z OFE.

Inny znakomity recenzent filmowy – Adam Niewiński, na co dzień prezes Domu Inwestycyjnego Xelion – zarzuca twórcy „Taksówkarza” warsztatowe niedostatki. Krytyk rozebrał „Wilka” na części pierwsze i uznał, że to „film bez fabuły”, ponieważ „trudno doszukać się tam jakiejś historii”. Z kolei fakt, że obraz jest mocny i wyrazisty, jest tylko „próbą podrobienia Quentina Tarantino w przerysowaniu pewnych zjawisk”.

Zdaniem wyżej wymienionych krytyków, „Wilk z Wall Street”  jest szkodliwą, antykapitalistyczną propagandą, która w groteskowy sposób zniekształca obraz funkcjonowania rynków finansowych, czyniąc z maklerów nieodpowiedzialnych dziwkarzy i narkomanów. To film niebezpieczny, bo może wpłynąć na głupich polityków, którzy jeszcze wpadną na wielce szkodliwy pomysł, by mocniej regulować rynki finansowe. A w ogóle jest to film pozbawiony fabuły, który nieudolnie naśladuje wcześniejsze dzieła.

W Stanach Zjednoczonych krytyka nowego Scorsesego i obawa o to, jaki będzie jego odbiór, a zatem wpływ na kształtowanie społecznych postaw, są zgoła inne. Christina McDowell, córka finansowego oszusta z Wall Street, współpracownika i kolegi tytułowego wilka w liście do Martina Scorsesego i Leonardo di Caprio zarzuca im, że wychwalają psychopatyczne zachowania: „Jesteście niebezpieczni. Wasz film to lekkomyślna próba udawania, że takie historie są zabawne. Nawet wtedy, kiedy nasz kraj stoi na skraju kolejnego skandalu z Wall Street. Czy naprawdę chcemy się zatracić w kolejnych «seksapadach» i kokainowych balangach fałszywych finansistów? Przecież to właśnie ich zachowanie powaliło Amerykę na kolana”. Co więcej, McDowell wytyka Scorseese, że kręcąc film na podstawie książki Belforta, nie tylko robi jej autorowi oraz samej publikacji promocję, ale podkreśla, że część zysków z produkcji filmowej trafia do Belforta, zaś sam film stwarza oszustowi z Wall Street nowe „okazje biznesowe”.

Czy film Scorsesego, jak twierdzi McDowell, to nic innego jak „potęgowanie narodowej obsesji na punkcie bogactwa i statusu oraz gloryfikowanie chciwości i psychopatycznych zachowań”? Czy słuszny obraz to tylko taki, który łopatologicznie wyjaśni, co jest dobre, a co złe? Czy też można przedstawić głęboko amoralny świat, pozostawiając interpretację odbiorcom, bez narażenia się na oskarżenia o niemoralność?

Scorsese w „Wilku” bierze na warsztat kapitalistyczną fantazję o sukcesie i bogactwie, u której podstaw leżą słowa Belforta: „jedyną rzeczą, jaka stoi między tobą a twoim celem jest nędzna historia, którą sobie opowiadasz, żeby wytłumaczyć, dlaczego go nie zrealizowałeś”. Autor „Chłopców z ferajny”pokazuje, jaka nędzna rzeczywistość stoi za tą fantazją. Wpycha widzowi głęboko do gardła american dream i każe się zmierzyć z jego ostatecznymi konsekwencjami. Do bólu, do granic ekscesu i obsceny. Take it and deal with it! Scorsese, jak Dante, mówi: „porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”,po czym zmusza widza do nurzania się w barokowym, rozbuchanym, psychopatycznym i obrzydliwym szambie, przewodnikiem po kolejnych kręgach piekielnych czyniąc bezwzględnego, charyzmatycznego, zdegenerowanego (i uroczego jednocześnie) socjopatę – Jordana Belforta. Rezultatem jest bardzo silny politycznie obraz, pokazujący, jakie rudymentarne, prymitywne, a zatem niezawodne i wieczne mechanizmy stają u podstaw tej kapitalistycznej fantazji. Fantazji, która, choć uwiodła i rzuciła na kolana pół kraju – ba, świata! – nie straciła i nigdy nie straci nic ze swojej mocy uwodzenia.

Mimo braku systemowej krytyki, siła polityczna i szerszy społeczny wydźwięk tego filmu wybrzmiewają w ostatniej scenie. Widzimy ludzi zapatrzonych i zasłuchanych w Belforta, któremu po raz kolejny z łatwością udaje się omamić publikę (uczestników szkolenia motywacyjnego jakiejś szkoły biznesu?) wizją szybkiego sukcesu i bogactwa. Widzowie, masakrowani przez bite trzy godziny koszmarem obrazu urzeczywistniającego tę fantazję, zszokowani poziomem ekscesu i degeneracji Belforta, czują grozę na widok zafascynowanych słuchaczy. Zawsze będą tacy, którzy zapłacą ostatnie centy za bajki i iluzję, którymi handlują Jordani Belfortowie tego świata.

Oglądając „Wilka z Wall Street”, nie sposób nie zastanawiać się, czy sztuka polityczna w jakikolwiek sposób może być skuteczna i przekonywać kogoś więcej niż tych już przekonanych? Po raz kolejny to pytanie okazuje się pytaniem retorycznym. W swojej recenzji „Wilka z Wall Street”. Jakub Majmurek podkreślał, że „Scorsese i DiCaprio odwalają w «Wilku» kawał świetnej nie tylko filmowej, ale także politycznej roboty”. Majmurek uważa, że „pozwalając nam przeżyć tę fantazję do końca, razem z bohaterem, Scorsese pokazuje jej trwałość i siłę; każe nam zmierzyć się z własnym pragnieniem”. Tu pełna zgoda. Niestety efekt konfrontacji z wizualizacją tej fantazji nie jest taki, jak chciałby Majmurek. Scorsesemu nie udało się zohydzić ani samej kapitalistycznej fantazji, ani pokusy, która za nią stoi i którą odczuwamy. Jest ona bowiem tak silna, a obraz w całym swym zdegenerowaniu nadal tak wyrazisty i uwodzicielski, że dajemy się uwieść i dochodzimy do wniosku, że przegraliśmy życie, bo powinniśmy iść śladem Belforta. Nawet moi zdecydowanie lewicowi znajomi, którzy najchętniej bankierów i oszustów z Wall Street zamykaliby w więzieniach, a cały ten system rozmontowali, po filmie poczuli się przegranymi frajerami. Nie wspominając o rzeszach internetowych komentatorów zachwyconych „Wilkiem”, którzy nadal będą się upierać, że OFE jest super, Balcerowicz jest super, a receptą na kryzys z Wall Street jest jeszcze więcej wolności na wolnym rynku.

Jeśli obarczanie Scorsesego odpowiedzialnością za interpretacje odbiorców jest nieuzasadnione, to w ostatecznej diagnozie odbioru tego filmu, a więc jego wpływu społecznego, to McDowell ma rację. Mimo całej grozy i obrzydzenia, które w nas powoduje, podziwiamy i chcemy być jak Jordan Belfort.

 

 

alt