Archiwum
12.06.2015

Walka przodkiem i rozumem Ireny Iredyńskiej

Marek S. Bochniarz
Teatr

„Ludzie to zwierzęta, które w czasie wojny wydają pieniądze na to, by wzajemnie odrąbywać sobie głowy. Jednak jakaś przyrodnicza siła pilnuje tego, żeby w czasie pokoju te same zwierzęta wydawały pieniądze na budowanie szkół. Dzięki temu w każdej kolejnej wojnie odrąbujemy sobie «coraz inteligentniejsze» głowy, w coraz bardziej wyrafinowany technologicznie sposób”.
Piotr Bosacki, „Urządzenie Elementów”

„Przecież twoją szpetną gębusię, moje dziecko, ci biedni samcy, których usidliłaś, muszą przykrywać podczas obłapki «Sztandarem Młodych», jeżeli mają rzecz doprowadzić do końca…”.
aktorka Irena do krytyczki teatralnej, doktor Bożeny, „Dziewczynki”

W pałacykowym (wypacykowanym) salonie zbiera się grupka pań pod przewodnictwem promiennie uśmiechniętej Justyny. Ta sympatyczna kobieta, która kupiła ciepłą powierzchownością rząd żeńskich dusz, chce założyć kółko, którego członkinie będą się zajmować babskim gadaniem. Zainteresowane mają jednak apetyt na znacznie więcej niż puste pytlowanie. Będą dyskutować, ale nie dla przyjemności, lecz z przyczyn czysto pragmatycznych, ewentualnie planowych. Projektować, kogo warto byłoby zlikwidować w ramach samopomocy i grupowego wsparcia w podłym świecie, który przecież tylko czeka na to, aby go podbić i uczynić Planetą Kobiet. Czujne spojrzenie pań pada najpierw na doktor Bożenę – ordynarną „chamicę”, która zajmuje się „ukulturalnianiem kultury”, a w wolnych chwilach pisuje prymitywne recenzje teatralne.

Twórczość Ireneusza Iredyńskiego (którego będę odtąd nazywać Ireną I. w imię głoszonego przezeń, pseudofeministycznego postępu) stała się już po raz drugi źródłem inspiracji dla reżyserki Bożeny Suchockiej. Jeśli przejrzymy teksty obu sztuk, które – że pozwolę sobie poinformować czytelników w formie dykteryjki – pochodzą z ostatnich chwil konającego z przepicia w latach 80. powszechnie lubianego, stołecznego bon vivanta, zauważymy zaskakującą liczbę podobieństw (tudzież powtórzeń).

Suchocka pięć lat temu sięgnęła po „Kreację” (sztukę w sześciu miniaktach), w której Irena I. zbudowała poruszający, uroczy moralitet o demonicznym Panie, marszandzie sztuki, biorącym pod włos Jana Nowaka, malarza-kopistę z wariackimi papierami świeżo po pobycie „u czubków”. Pan chce zeszlifować ten nieodkryty, surowy diamentu do postaci Nikta: tytułowej Kreacji wpuszczonej na salony za pomocą zręcznych, zakulisowych manipulacji na środowisku high artu. Nikt po krótkiej, acz zaciętej walce pada utytłany w prochu codziennych rachunków przed swym Stwórcą i rzecze: „Wierzę w ciebie, Panie, i chcę ci być posłuszny, póki żyję! Prowadź mnie, Panie, jam sługa i twór twój”. Poznał swego boga, bóstwo na miarę wulgarnej ekonomii galeryjnej!

Religijne wątki powróciły w kolejnym dramacie Irenki I. pod tytułem „Dziewczynki”, dość wymownie zresztą określonej przezeń mianem tragifarsy. Elementy chrześcijańskopodobne występują tu w podobnej, co w przypadku „Kreacji”, nierównej relacji zależności pokroju „wymień czystą wiarę na brudną, szarą codzienność, co to wiarę niszczy i rozmienia na drobne układu pan–niewolnik”. Irenka w połowie lat 80. zaproponowała odbiorcom zgoła przejrzałą i niemodną ezopową bajkę: przeróbmy (taka umowa, czytelnicy!) bolszewicką zmianę warty Lenina na Stalina, na model feministyczny! Efektem są nieświeże, mizoginistyczne „Dziewczynki”, w których quasi-stalinowska rola grubo ciosanej Bożeny zderza się z ciepłą, miękką, idealistyczno-marzycielską, leninowsko-trockistowską postacią Justyny, co to zjednywania ludzi nauczyła się w kołysce, a okrucieństwo jest jej obce, acz gotowa donosić w dobrej wierze na niedawne przyjaciółki. Tępa, prostolinijna Bożena z niejednego zażerała koryta (zdradza ją eklektyczny język przekupno-naukowy), strzela więc w swoją oponentkę sloganami, typu „Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz”. Oczywiście – po stronie Bożeny stoją silna, zbrojna prawica i zdolność do udatnego przewodnictwa w grupie. Jak to zresztą ładnie wyraża nasza żeńska wariacja Stalina, gdy przemawia do aktorki Ireny: „Przestań myśleć macicą, tutaj trzeba rozumu”. Zatem kobietki/dziewczynki: mózgi w dłoń! Bo Bożena już miętosi swój umysł w spracowanej grabie i jest na przodku. Mam zresztą sporą sympatię do tej postaci – to w niej przecież przejawia się złość Irenki I. na nierozgarniętych, złośliwych krytyków, co to powinni zamknąć cuchnący, wiejski ryj i powstrzymać się od nagłówków w gazetach pokroju „Napad z członkiem w ręce”. My jednak wiemy swoje i produkujemy te szmirowate plugastwa z półuśmieszkiem triumfu.

Czyż takie przedstawienie nie jest – jak wyraziła to zresztą w tekście sztuki Irenka I. – gorsze od zepsutych drożdży, gdyż wprowadza śmierdzący ferment tam, gdzie takowy jest zgoła zbyteczny? Suchocka trochę zremasterowała ten spatynowany, niemodny tekst, który ewidentnie nadawał się tylko na zaledwie parę przedstawień w chylącym się ku upadkowi systemie komunistycznym chudych lat 80. Cięcia i przeróbki reżyserki nie są jednak konsekwentne. Jakby przegapione przez nożyczki, pozostały majaki z Marksem w aureoli, a i zabawa kostiumem z epoki wygrywa modowe porządki socrealu. Wypadają jednak nazwy archiwalnych gazet („Sztandar Młodych” staje się na przykład „jakimś brukowcem”). Podczas chaotycznej pracy nad skrótami zaginął niestety psychologiczny rysunek postaci. Lesbijski związek Justyny i Ewy, po wycięciu kluczowej sceny z początku drugiego aktu, stracił dynamikę i urywa się bezsensownie. Najbardziej na wycince straciło urwane, poszarpane zakończenie, które – w zamierzeniu zapewne zawieszone – wprawia w stan permanentnej irytacji długo po opuszczeniu gmachu teatru.

W tych zakurzonych babilotach Irenki tylko postać Kajki – zreformowanej ćpunki, co to szkołę i rodzinę porzuciła – wypada bardzo dobrze. Przyobleczona w steampunkowy kostium (to też minione, acz ładne) i ultrafioletowo podświetlona, Marta Kurzak stała się centralnym punktem spektaklu, może dlatego, że jej postać na zasadzie kontrastu najwięcej czyni, a najmniej mówi.
Zatem pomódlmy się w intencji dziewczynek Suchockiej. Mam tu nawet gotowy tekst autorstwa Irenki I. A że głupio kierować litanię do Lenina, zróbmy to do Justyny:

„ZOFIA Justysia, Justysia, gdzieżeś ty?!
ANNA Mocna i pokorna.
KRYSTYNA Wołamy cię.
IRENA Wejrzyj na nas.
AGATA Wybacz nam.
JOLA My twoje dzieci.
KATARZYNA Córki ukochane.
EWA Pani nasza.
BOŻENA Posiądź duszę każdej z nas.
ANNA O tak, o tak!
KRYSTYNA Mów naszymi głosami.
IRENA Kieruj nami.
AGATA Nasze ciała są twoim ciałem.
JOLA Nie daj nam oszaleć”.

Ireneusz Iredyński, „Dziewczynki”
reżyseria: Bożena Suchocka
scenografia: Jan Kozikowski
ruch sceniczny: Agnieszka Darkowska
Teatr Polski w Warszawie
premiera: 18.04.2015

alt
fot. Marta Ankiersztejn