Archiwum
21.05.2018

W paszczy szaleństwa

Maciej Bogdański
Film

Zaczyna się z przytupem. Marlo jest w dziewiątym miesiącu ciąży, ma na głowie dwójkę dzieci i ani chwili czasu dla siebie. Wie też, że z pojawieniem się następnego potomka, sytuacja stanie się jeszcze gorsza, a pracy jedynie przybędzie. Tak zaczyna się „Tully”, nowy film Jasona Reitmana znanego między innymi z „Juno”. I chociaż film przedstawia nam tę sytuację, używając konwencji amerykańskiej komedii niezależnej i celując raczej w podszyte humorem stonowane refleksje na temat życia rodzinnego niż agresywny atak na zmysły odbiorcy, z ekranu biją zdenerwowanie, zmęczenie i zwyczajna irytacja bohaterki. Charlize Theron ma tutaj ogromne pole do popisu, z werwą pokazując kolejne ataki złości i każdym gestem wyrażając okrutne poczucie bezsilności matki zmagającej się, niemalże w samotności, z udrękami macierzyństwa. Czuć w tym co prawda znamiona typowe dla twórczości Reitmana – sytuacje nigdy nie stają się zbyt krytyczne i bardzo uważa się tutaj na poczucie bezpieczeństwa widza, rozwiązując większość refleksji rozluźniającym wtrętem humorystycznym. „Tully” ma jednak pewien artystyczny pazur, będąc jednocześnie próbą odwrócenia schematu przedstawiania rodziny, oglądanego w kinie najczęściej, zwykle w kontekście pełnej nadziei i optymizmu opowieści o pięknie rodzicielstwa i radości, jaką powinno ono sprawiać. Niedługo później, w szybkiej sekwencji montażowej, widzimy, jak na świat przychodzi dziecko numer trzy i macierzyńskie piekło rozpętuje się na nowo. Twórcy starają się ukazać to, co zwykle jest pomijane, zaś humor zachowuje tu odpowiednią równowagę między sarkastycznym tonem a ciepłym współczuciem wobec bohaterów. Tak zaczyna się „Tully” – a potem pojawia się postać tytułowa.

Tully jest „nocną nianią”, przychodzącą wieczorem i zajmującą się noworodkiem nocą, aby matka mogła odpocząć. Marlo zatrudnia ją za namową zamożnego brata, wyrażającego zdenerwowanie jej ciągłym zmęczeniem i pogarszającym się zdrowiem psychicznym. Tully zaczyna pojawiać się w domu i zajmować dzieckiem, podczas gdy matka odbudowuje siły. Tempo filmu wyraźnie zwalnia, a widz zaczyna oczekiwać odwrócenia zasad gry – nieuniknionych konsekwencji wynikających ze zbudowania tego rodzaju komfortowej sytuacji. Tully przedstawiana jest też nieco ekscentrycznie, jako młoda, raczej niedoświadczona dziewczyna, o której nie wiemy zbyt wiele oprócz przekazywanych w dialogach zdawkowych informacji. Nietrudno nawet sobie wyobrazić, aby w zgodzie ze współczesnymi trendami zdecydowano się na nagłe wprowadzenie elementów kina gatunkowego do narracji. Film bowiem łatwo mógłby się zmienić nawet w horror lub thriller o niepokojącym intruzie w domu z wcale nie tak czystymi intencjami. I chociaż film Reitmana zmierza do dosyć specyficznego zwrotu akcji, którego oczywiście zdradzać nie wypada, jego tempo nigdy nie zostaje przywrócone. Poczucie świeżości i próby eksperymentowania z zastanymi normami (nawet jeśli ujęte w ramach kina, które ma się przede wszystkim dobrze oglądać) ulatniają się z wprowadzeniem kolejnych narracyjnych klisz i schematów, skutecznie utrudniających czerpanie przyjemności z seansu. Nagle pojawia się poczucie, że początkowa energia była jedynie zabiegiem odwracającym uwagę od tego, czym film tak naprawdę jest: niezbyt ekscytującą wersją historii obecnej w kinie od dawna.

Chociaż sama gatunkowość i klasyczne podejście do rozwijania narracji nie muszą od razu być czymś negatywnym, sposób, w jaki twórcy wprowadzają te elementy, wydaje się sztuczny i nieco nachalny. Koniec końców „Tully” nie ma w sobie takiej siły przebicia jak bardziej radykalne dokonania niezależnego kina amerykańskiego (na przykład te, w stworzenie których zaangażowany był Mark Duplass, pojawiający się tutaj w roli drugoplanowej) i nie ma też na tyle ciepła i prostoty, aby złapać za serce. Nie wiadomo, czym zawieszony między tymi dwoma porządkami obraz Reitmana ma być. Jeśli krytycznym komentarzem do tego, jak postrzegana jest figura matki w społeczeństwie i próbą zwrócenia uwagi na to, czego podświadomie oczekuje się od kobiet znajdujących się w takiej sytuacji – to za dużo tutaj prób zaskoczenia widza oraz skupiania się na fabularności, odciągającej uwagę od przedstawionego problemu, a za mało treści kryjącej się pod tą formą. Jeśli film ma być przyjemnym, rozluźniającym doświadczeniem z intelektualnym podtekstem, zdecydowanie brakuje tutaj zwyczajnego filmowego warsztatu. Scenariusz pozostaje dziurawy, nie wszystkie dialogi trzymają odpowiedni poziom, zdjęcia nie oferują w sobie nic, co mogłoby przyciągnąć oko na dłużej, a okazjonalne ujęcia z ręki wydają się po prostu nie na miejscu. Coś jest nie tak, kiedy najciekawszym i najbardziej angażującym elementem filmu pod względem wykonania zostaje szybka sekwencja montażowa złożona z kolejnych hitów Cyndi Lauper.

Dostajemy więc opowieść, która tak naprawdę powtarza nam w kółko to samo przesłanie, nie oferując zbyt wielu alternatywnych perspektyw. Krytyczna sytuacja Marlo, zbliżająca ją niemalże do szaleństwa, zostaje nam odpowiednio zakomunikowania już w pierwszym kwadransie i przez resztę filmu twórcy nie dodają do niej nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę na dłużej. W końcu okazuje się też, że pod wylanymi kroplami potu i łez kryje się też przekonanie o świętości rodziny i niemożliwej do porównania z niczym innym satysfakcji płynącej z wychowywania dziecka. I chociaż obsada robi co może, aby utrzymać całość przy życiu – Theron w najlepszych momentach filmu zagarnia cały ekran dla siebie, a my mamy szansę widzieć, jak Mackenzie Davis powoli staje się jedną z najciekawszych, młodych aktorek – ze schematycznością „Tully” ostatecznie nie udaje się wygrać i do kina wkrada się zwyczajne znużenie. Kibicuję Reitmanowi z całego serca (nie miał on też w w swojej karierze zbyt łatwo), aby następnym razem się udało, ale tym razem – jestem na nie.

 

„Tully”
reż. Jason Reitman
premiera: 11.05.2018