Archiwum
24.07.2018

W nawiasach

Maciej Duda
Literatura

Wydaje się, że Anda Rottenberg przyzwyczaiła odbiorców swoich książek do lektury autobiograficznej. „Berlińska depresja. Dziennik” jest trzecią – po „Proszę bardzo” (2009) i „Już trudno” (2014) – publikacją, w której kuratorka łączy to, co intymne, prywatne, z tym, co historyczne, społeczne i polityczne. Wydaje się też, że pełna lektura „Berlińskiej depresji” wymaga znajomości wcześniejszych książek. Wymienione układają się w tryptyk. Od historii rodziny, przez historię życia zawodowego (wywiad rzeka/rozmowa), po dziennikowy zapis jednego roku. W „Już trudno” Rottenberg mówiła wprost, że pisanie „Proszę bardzo” było odskocznią od spraw bieżących, pisaniem terapeutycznym. Z tego też powodu jej (auto)biograficzny zapis rozgrywa(ł) się w dwóch planach: wydarzeń bieżących oraz historycznym, gdzie Rottenberg pisała o przeszłości własnej rodziny. Z jednej strony mamy powroty pełniące funkcję pożegnań, z drugiej – to, czego „tu i teraz” doznawała pisząca. Ten schemat przeniesie się na strukturę „Berlińskiej depresji”, przy czym historie rodzinne podzielą miejsce z historycznymi paralelami wobec tego, co aktualnie dzieje się na politycznej scenie kraju, który na rok opuściła Rottenberg.

Treść dziennika sugerować może jednak, że wspomniane opuszczenie jest tylko pozorne albo wprost niemożliwe. Mimo wyjazdu kuratorka co rusz wsiada w samochód i wraca do Warszawy. A to nagrać radiową audycję, a to odbyć jakieś spotkanie, a to przy okazji świąt lub innych przyjacielsko-rodzinnych spotkań. Jeśli już dłużej zostaje w Berlinie, to krewni lub znajomi przyjadą do niej. „Berlińska depresja” nie jest więc odcięciem, próbą ucieczki czy zerwania więzi, a projektowana przeprowadzka na stałe od początku wydaje się majakiem, przymiarką wygodnej i eleganckiej, jednak niepasującej garderoby. Paradoksalnie ów wyjazd wzmacnia i ujawnia to, co najbardziej bolesne – przywiązanie do kraju, którego przyszłość, według autorki, doskonale odbija się w historycznym zwierciadle międzywojennej nacjonalistycznej i faszystowskiej polityki.

Nie jest to jednak jedyna przyczyna tytułowej depresji. Obok komentarza politycznego przez zapiski Rottenberg prześlizgują się bohaterki i bohaterowie tak zwanych zgęstek – grup bliższych i dalszych znajomych, bądź członków rodziny, z którymi trzeba się ostatecznie pożegnać, których choroby lub nieobecność należy zaakceptować, przyswoić. W obliczu takich pożegnań pojawia się zwątpienie. Autorka rozpisuje je, wychodząc od anegdoty na temat nietrwałości wirtualnej pamięci, dzięki której bezzwrotnie przepadły fragmenty pisanego przez nią dziennika. Zacytuję:

Przypadek ten uświadomił mi wszakże coś jeszcze innego: bezsensowność mojej tutejszej dłubaniny. Jakbym gotowała wodę, produkując nikomu niepotrzebną parę. Bo czajnik jest bez gwizdka, że się odwołam do kolejnego znanego porzekadła. Niepotrzebna strata energii, nic więcej. Coraz częściej dopada mnie poczucie, że żyję tutaj w jakimś, otwartym w dniu przyjazdu, nawiasie, którego cała zawartość jest tylko elementem wtrąconym do głównej narracji, mniej ważnym dopowiedzeniem czy uszczegółowieniem, niemającym w zasadzie wielkiego wpływu na zasadniczą treść opowieści, do jakiej można sprowadzić każde pojedyncze życie, a więc także i moje (s. 253).

To właśnie treść pojedynczego życia jest tutaj polem pracy kuratorki. W tym sensie pisany przez nią dziennik jest odpowiedzią na życiorysy Andy Rottenberg, które tworzą publicyści konserwatywnej czy prawicowej prasy. Sama autorka ich nie śledzi, jednak ich echa docierają do nawiasu, który otworzyła wyjazdem. Wspomniany nawias ma jeszcze jedno znaczenie. W pewnym momencie autorka zastanawia się, czy jej pobyt w berlińskim ośrodku pełnym akademików z całego świata nie przypomina sanatorium w Davos opisanego przez Manna w „Czarodziejskiej górze”. Wówczas wśród swoich fellows zaczyna szukać odpowiedników kuracjuszy, towarzyszów Hansa Castorpa. To odwołanie ponownie odsyła nas do politycznych paraleli międzywojnia i tego, co dzieje się czasie opisanym przez autorkę.

To doskonały moment, by zapytać, co właściwie oznaczać ma tytuł „Berlińska depresja”? Czy tylko to, że autorka spędza rok na stypendium w Berlinie, czy raczej fakt, że stamtąd wyraźniej widać to, co dzieje się w kraju, z którego wyjechała? Z pewnością Rottenberg staje się świadkiem historii. Czytając jej dziennik, wciąż zastanawiałem się nad tym, jak mogła czuć się mieszkanka Berlina lat 30. zeszłego wieku, Niemka, która nie była faszystką i nie głosowała na Hitlera. Co mogła zrobić poza emigracją wewnętrzną? I co może teraz zrobić Anda Rottenberg?

Dzięki pamięci historycznej, ale też pamięci miejsca, sekwencje historycznych wydarzeń stają się niebezpiecznie widoczne i aktualne. Wiemy do czego prowadzą kolejne sekwensy łamanych praw i protestów. Niestety dopuszczenie do siebie myśli, że Rottenberg ma rację jest wciąż zbyt trudne. Wymaga obrony. Nie chcemy widzieć tych podobieństw i przewidywać efektu. W końcu przyznanie racji Rottenberg wiąże się z zaakceptowaniem faktu, że nie mamy wpływu na to, co się wydarzy, że biegniemy w kierunku międzynarodowego konfliktu, którego rozwiązaniem może być powtórka z historii, wzmocniona technologicznym postępem. Tu jeszcze jeden akapit:

Ledwo wyjechaliśmy z Krakowa, zepsuł się samochód. W oczekiwaniu na zmiennika siedziałam na trawiastym nasypie nad ekspresową drogą i zastanawiałam się, ile trzeba było wysiłku, aby to wszystko wreszcie jakoś zbudować i uporządkować – te drogi, te nasypy, te starannie utrzymane domy i ulice, i jak szybko można to wszystko zniszczyć, przez wsobne i ciasne myślenie o tym, co jest dobre dla Polski, i przez ustawiczne podgrzewanie destrukcyjnych emocji w szczeniakach, którzy nigdy nie doświadczyli wojny, nawet nie widzieli tych ruin, tych wanien i umywalek trzymających się skrawka ocalałej ściany w niemal całkiem zburzonych domach – co ja świetnie pamiętam z dzieciństwa. Nie zaznali też niedostatku i głodu, bo mają do wyboru dziesiątki rodzajów chleba, masła, mięsa i innych rzeczy, których w latach osiemdziesiątych nie można było kupić w żadnym sklepie, a na bazarze Różyckiego, gdzie występowały ich śladowe ilości, było niewyobrażalnie drogo. Podsłuchałam tam kiedyś rozmowę o maśle, że cena jest niemożliwa. – Może pan jeść pieniądze – odpowiedziała ze spokojem przekupka. No właśnie. Tyle że pieniądze też mogą stać się bezwartościowym papierem, poniekąd tak samo wirtualnym jak gry komputerowe, na podstawie których te dzieci wyobrażają sobie wojnę (s. 281–282).

W cytowanym fragmencie Rottenberg wyostrza przeciwieństwa. Społeczne, klasowe nierówności celowo zostają poza nawiasem jej spojrzenia. Wszystko dla przestrogi, którą doświadczona wygłasza wobec niedoświadczonych. Akapitów, w których nieprzekładalność doświadczeń (wiedzy czy kapitału kulturowego) staje się centralną figurą, jest więcej. Stawiane przez Rottenberg oskarżenie nie dotyczy jednak samej niewiedzy, tylko jej instrumentalizacji, wspominanego podgrzewania destrukcyjnych emocji. Przeciwwagą dla przegapianych nierówności staje się opis balu, jaki na zakończenie pobytu w berlińskiej instytucji, wraz z innymi followersami, organizowała dla wszystkich pracowników, którzy przez cały rok obsługiwali gości. Ów bal można oczywiście porównać do święta, które tylko na chwilę zmienia wieczny i niezmienny porządek. Dla samej autorki pozostaje jednak ważnym doświadczeniem. Dla czytelników zaś sygnałem, że wskazane wyostrzenia są figurą świadomą. Zresztą autorską wrażliwość doskonale ilustruje spojrzenie na przyrodę, na zwierzęta i rośliny otaczające Rottenberg w Warszawie i w Berlinie. Obraz rytmu przyrody burzonego interwencjami homo sapiens staje się jednym z motywów prowadzonego dziennika.

Im bliżej końca berlińskiego pobytu, tym dziennikowe wpisy stają się dłuższe. Jakby ich autorka chciała coś nadrobić, zdążyć przed powrotem. Nabierają kształtu felietonów albo publicystycznych komentarzy. Rottenberg nie kryje, że niektóre z nich opublikowała w prasie jako osobne teksty. To pokazuje gatunkową bliskość (auto)biograficznych zapisków, w których obok opisu codzienności pojawia się subiektywna opinia lub ocena zdarzeń czy zachowań ludzi, którzy mają wpływ na stan i emocje piszącego podmiotu.

„Berlińską depresję” spina klamra dająca nadzieję na przetrwanie w pamięci – historia żydowskiej rodziny, właścicieli willi, w której rezydowała kuratorka. Dziennik otwiera wspomnienie wbudowanych w ulicę mosiężnych kostek z nazwiskami Georga i Emmy Braun. Wówczas poznajemy daty ich urodzenia i śmierci, życiowe nawiasy kogoś, kto prawdopodobnie posadził cis, do dzisiaj rosnący przed willą na Grunewald. Z kolei w ostatnim dziennym wpisie pojawi się opowieść berlińskiej sąsiadki Rottenberg – Polki, która dopowiada losy małżeństwa Braunów. W ten sposób wypełnione zostają puste nawiasy. Mimo tego, wydaje się, że sama depresja nie zniknie po ostatniej kropce postawionej przez Rottenberg. Nawet jeśli autorka zapewni nas, że pisane przez nią dalej notatki będą już zupełnie innym dziennikiem.

 

Anda Rottenberg, „Berlińska depresja. Dziennik”
Wydawnictwo Krytyka Polityczna
Warszawa 2018

Anda Rottenberg, „Berlińska depresja. Dziennik”, fragment okladki