Archiwum
14.03.2012

W duszności złotego pyłu

Maria Delimata
Teatr

„Dwunastu gniewnych ludzi” w Teatrze Nowym w Poznaniu ma być teatralną reinterpretacją kultowego amerykańskiego filmu Sidneya Lumeta z 1957 roku, opartego na wcześniejszej o trzy lata sztuce Reginalda Rose’a.

Spektakl Radosława Rychcika już od dłuższego czasu wzbudza szerokie zainteresowanie i zostały przed nim postawione dość wysokie wymagania. Miał być mocnym akcentem w niedawno rozpoczętej dyrekcji Piotra Kruszczyńskiego. Choć jest to bez wątpienia propozycja nader ciekawa, większość widzów została pozostawiona z doskwierającym uczuciem niedosytu i szeregiem kłopotliwych pytań.

Nim rozbłysną na scenie światła, najpierw pojawi się z offu głos sędziego (a właściwie sędziny): „Wysłuchaliście Panowie długiej i bardzo trudnej sprawy. Sprawy o morderstwo pierwszego stopnia. […] Teraz waszym obowiązkiem jest usiąść i postarać się oddzielić prawdę od fikcji. Jeden człowiek nie żyje, życie drugiego leży na szali. Jeśli macie uzasadnione wątpliwości, podkreślam, uzasadnione, wydajcie werdykt o niewinności oskarżonego. Jeśli jednak nie macie wątpliwości, musicie w zgodzie z sumieniem ogłosić go winnym. Cokolwiek zdecydujecie, musi to być decyzja jednomyślna”. Ta znana z filmu Lumeta formuła, z jednej strony, ma klarownie przedstawić sytuację, w jakiej znaleźli się wszyscy przysięgli, a przez to również publiczność obserwująca ich zmagania. Z drugiej strony, wypowiedzi tej daleko jednak do neutralności – ponętny i kuszący głos sędziny sprawia, że widzowie zaczynają się doszukiwać w tej, na pozór „zwykłej” informacji, drugiego, metaforycznego dna. Czy skojarzenie władzy z (erotyczną) atrakcyjnością nie jest zabiegiem zbyt oczywistym? To właśnie w tym momencie po raz pierwszy uwidacznia się brak wiary twórców w poznańską publiczność. Oczywistość bowiem – niebezpiecznie granicząca z banalnością – niepotrzebnie wdziera się w najbardziej obiecujące momenty spektaklu, w których zdecydowanie lepszą propozycją byłaby próba postawienia kłopotliwych pytań.

Najwięcej problemów w odbiorze sprawia rytm spektaklu. Choć twórcy wielokrotnie mówili o skrupulatnie zaplanowanych zmianach tempa gry, widz bardzo szybko może się poczuć znużony. Nie jest to również zmęczenie „zaprogramowane”, a więc takie, które wynikałoby z trudności tematyki, podejmowanej w przedstawieniu, lecz takie, które sprawia, że wraz z rozwojem akcji coraz częściej spoglądamy na zegarek.

Koncepcja, by gra aktorska (zarówno w kontekście ruchu każdej z postaci, jak i sposobu wypowiadania kwestii) już od początku dotykała najwyższych rejestrów gniewności (nie mylić z gniewem!), z pozoru wydaje się genialna. Ponieważ nie została jednak wyraźnie przełamana, niezwykle szybko rozwiązanie to okazuje się brnięciem w ślepy zaułek. Duszność, jaka miała panować w sali zebrań ławy przysięgłych, zawisa na granicy sceny i widowni.

Nie sposób nie zwrócić szczególnej uwagi na scenografię Anny Marii Karczmarskiej, silnie wyróżniającej się we współczesnym życiu teatralnym w Polsce. Prostota i precyzja oraz jej doskonała umiejętność operowania detalem sprawiły, że scena poznańskiego teatru zaoferowała aktorom niezwykłą ramę gry. Przy tym fenomenalnie zostały rozłożone akcenty scenograficzne – z jednej strony, użycie tak nieskomplikowanych, lecz przy tym znaczeniowo obciążonych rekwizytów, jak rząd mikrofonów na proscenium, rodem z lat 50., z drugiej zaś, zawieszona do góry nogami figura psa. Ostatni wymieniony tu element stanowi znakomitą grę intertekstualną, rodzącą rozmaite skojarzenia – z praską pracą Davida Černý’ego, z dobermanem jako kwintesencją nastroju, o którym mówił podczas spotkania z publicznością jeden z aktorów („Co się stanie, gdy w jednym pomieszczeniu zostanie zamkniętych dwunastu samców?”), z przelewającą się nieustannie wodą (niczym piana toczona z pyska wściekłego zwierzęcia).

Dramaturgiczna praca Jana Czaplińskiego nad scenariuszem Reginalda Rose’a przyniosła dość obiecujące rezultaty. Brak tu bowiem wszelkich „szmerów komunikacyjnych” – język, którym mówią postaci, wydaje się naturalny i żywy. Pojawia się jednak zupełnie innego rodzaju wątpliwość – i choć pytanie to może być zadane w przypadku każdej interpretacji, nie wpływa to jednak negatywnie na jego ważkość – dlaczego został wybrany akurat ten film? Czy mit amerykańskiej demokracji, ukazany w dziele Lumeta, jest rzeczywiście tak istotny we współczesnej dyskusji teatralnej w Polsce? Twórcy poznańskiej wersji „Dwunastu…” wielokrotnie podkreślali we wszelkich dyskusjach, że kwestią prymarną było dla nich przedstawienie rywalizacji o władzę (nad człowiekiem, nie nad ludnością), o lepsze, bardziej efektywne kuglarstwo. O to, który z dwunastu gniewnych okaże się lepszym tricksterem.

Co jednak ten spektakl zostawia „na później”, jakiego rodzaju pytania i wątpliwości mają nurtować widzów już po opuszczeniu budynku teatru? Dzieło teatralne nie ma obowiązku zmieniać naszej rzeczywistości, nie musi pokazywać Prawdy (nawet tej najbardziej niezwykłej i ambiwalentnej – „prawdy teatralnej”), nie musi wywrócić na nice naszej aktualnej koncepcji człowieczeństwa. Warto jednak, by półtorej godziny spędzone na teatralnym spotkaniu zasiało w nas ziarno jakichkolwiek wątpliwości.

Skąd zatem ten brak pełnej satysfakcji, dokuczliwy niedosyt? Przede wszystkim ze świadomości i wiary w możliwości artystyczne: reżysera, dramaturga, aktorów. Lecz także z dostrzeżenia ogromnego potencjału tego przedstawienia, który – w tak zaprezentowanym wykonaniu – zamigotał jedynie na moment. Niczym złoty pył, raz po raz uwalniany z ręki aktorów.

Reginald Rose, „Dwunastu gniewnych ludzi”
reżyseria: Radosław Rychcik
przekład i dramaturgia: Jan Czapliński
scenografia i kostiumy: Anna-Maria Karczmarska
muzyka: Michał Lis
choreografia: Rafał Urbacki
premiera: 2.03.2012, Teatr Nowy w Poznaniu

alt