Archiwum
30.08.2016

Tymczasowo uśpiony gender

Katarzyna Barczyk
Literatura

Gender w polskiej debacie publicystycznej jest jak potwór Nessi ze szkockiego jeziora Loch Ness. Niby nikt go nie widział, a wszyscy wiemy, że gdzieś tam w odmętach czai się, aby zadać ostateczny cios. Na razie jednak śpi. Od pewnego czasu nie słychać o nim za wiele. Niektórzy z nas już zapomnieli, że kiedyś temat gender rozpalał do białości każdego obywatela i obywatelkę kraju nad Wisłą. Dlaczego teraz sobie smacznie śpi? To wie autor książki „Dogmat płci. Polska wojna z gender” – Maciej Duda.

„Dogmat płci” to rekonstrukcja debaty, która toczyła się wokół płci kulturowej od 2013 roku. Autor skupia się przede wszystkim na rozpoznaniu źródeł, z których swoje argumenty czerpią przeciwnicy badań genderowych. Nie boi się lekturowych wyzwań i sięga po pozycje, które niejednemu ścinają krew w żyłach. Czyta wywiad rzekę z księdzem Dariuszem Oko, nie usypia go lektura książki księdza Pawła Bortkiewicza o własnym wykładzie, brnie przez publikację Marzeny Nykiel, która opracowała również cykl rozmów o gender dla słuchaczy i słuchaczek Radia Maryja. Duda sięga także do homilii, listów Kościoła instytucjonalnego czy wykładów księży, którzy ostrzegali wiernych przed potwornymi skutkami gendera. Wszystkie te nazwiska są już nieco przykurzone, gdyż od pewnego czasu „ideologia gender” nie jest tematem tak nośnym jak w latach poprzednich. Autor przygląda się temu publicystycznemu pobojowisku, zastanawiając się, co właściwie się stało i jaka bitwa została stoczona. Zatapia się w lekturze powstających jak grzyby po deszczu publikacji, które objaśniały do tej pory niezainteresowanym badaniami nad płcią kulturową czytelnikom, jak wielkim zagrożeniem dla nich samych, ich rodzin oraz cywilizacji jest postmodernistyczna kategoria płynności.

Tak naprawdę najciekawsze są w lekturze „Dogmatu płci” obserwacje dotyczące tego, jak bardzo różnią się pomiędzy sobą przedstawiciele współczesnych nauk humanistycznych, w tym socjologii, kulturoznawstwa czy badań genderowych, oraz reprezentujący stanowisko, że współczesna płynność kategorii to piekło. Dla antygenderowców nie ma nic gorszego niż brak jasnych i zrozumiałych reguł, dzięki którym można się łatwo orientować w skomplikowanym świecie. Opierając się na opozycjach: kobieta–mężczyzna, heteroseksualność–homoseksualność, normalność–dewiacja, starają się zachować obraz znanego im świata. To nie walka o gender, to raczej bitwa o poczucie bezpieczeństwa. Co więcej, fascynujące jest to, że aby bronić swojej wizji świata, stosują oni narzędzia, które jednocześnie negują. Na poziomie deklaracji nie wierzą więc w to, że język może kształtować rzeczywistość, gdyż rzeczywistość jest, jaka jest i każdy ma w niej swoją rolę do odegrania. Tymczasem dzięki Dudzie możemy się przyjrzeć ich sprawności retorycznej oraz niezwykłej samoświadomości, że słowa „mają tę moc”, którą widać w każdej, najmniejszej nawet, publikacji o charakterze antygenderowym. Niczym znienawidzony przez prawicę Harry Potter, antygenderowcy rzucają magiczne zaklęcia, stające się obiegowymi sloganami, nad którymi już nikt się nie zastanawia.

Feministki stwierdziły, że w dyskusji o prawie do aborcji przegrały bitwę o język. Książka Dudy pokazuje, jak się taką bitwę wygrywa – krok po kroku. Należy używać odpowiednio dużej dawki insynuacji, nie podawać konkretnych źródeł wiedzy, swój autorytet budować na osobistej pozycji i kreować się na eksperta edukowanego za granicą, tak jak czynił to ksiądz Oko. Należy także zwalczać potwora gender z udziałem kobiet, które korzystając z równouprawnienia wywalczonego przez feministki, stają się tubą obrony statusu quo. Cóż, że na początku bitwy o gender było bardziej śmiesznie niż strasznie, bo wszyscy byliśmy pewni, iż straszenie genderem oraz chłopcami w sukienkach to jakiś żart. Szybko okazało się, że to niezwykle sprawnie przeprowadzona kampania informacyjna, która ma wywołać poczucie zagrożenia, używając do tego figury dziecięcej niewinności oraz rodziny.

Publikacje o gender z prawej strony sceny politycznej Duda porównuje z felietonami Tadeusza Boya-Żeleńskiego z lat 30. ubiegłego wieku, w których dopatruje się długofalowej strategii, jaką zarówno wtedy, jak i teraz stosował i stosuje Kościół katolicki. Ciekawe, że po stronie debaty o gender (która, nawiasem mówiąc, tak naprawdę się nigdy nie odbyła!) wypowiadają się wciąż te same osoby związane ze środowiskiem Kościoła katolickiego, które są jego emisariuszami lub osobami blisko związanymi z tą instytucją. To sprawia, że osoby, które bronią racji bytu genderów, stają w opozycji do Kościoła i jego środowiska, co buduje napięcie tak silne, że merytoryczna dyskusja okazuje się niemożliwa. Nieliczne wyjątki od tej reguły to obszerne teksty publikowane na łamach „Znaku” lub „Tygodnika Powszechnego”. W związku z tym debata nie opiera się na przywoływaniu argumentów, ale przekonań. Jedna strona broni rodziny, druga ją atakuje. Za każdym razem autor „Dogmatu płci” akcentuje, że podobne kampanie informacyjne miały już miejsce i nie po pierwszy raz instytucja wydaje wojnę powolnie następującym zmianom, jakie zachodzą w społeczeństwie. Kiedy podejmowano próby uregulowania polskiego prawa małżeńskiego po okresie rozbiorów (funkcjonowało równolegle pięć różnych systemów prawnych), zostały one odebrane jako atak na prawo Boskie, które łącząc pary świętym węzłem małżeńskim, jest niepodważalne. Prawo do zawierania cywilnych związków małżeńskich oraz do rozwodu dzięki celnie przeprowadzonej kampanii zostało uznane za atak na rodzinę. W czasach współczesnych rozpad podstawowej komórki społecznej miała spowodować, w opinii Kościoła, ratyfikacja Konwencji Antyprzemocowej. Projekt konwencji piętnował stereotypowe role kobiet i mężczyzn jako odpowiedzialne za umacnianie przemocowych zachowań w społeczeństwie opartym na tradycyjnym rozumieniu tego, co męskie i żeńskie. I dlatego konwencja ta stała się celem zmasowanego ataku, gdyż aparat pojęciowy polskich konserwatystów pomija fakt, że rodzina, jako największa wartość wyniesiona na piedestał, jest również odpowiedzialna za przemoc, krzywdę oraz molestowanie. Ze statystyk gwałtów wynika, że sprawcą najczęściej był ktoś z rodziny lub blisko z nią związany. O wiele łatwiej jest bić na alarm, że przyjdzie gender mainstreaming i nas zje, niż zająć się tym, co rzeczywiście sankcjonuje przemoc. Większości duchownych nie interesuje prewencja, ważniejsze jest przystąpienie do spowiedzi.

Duda wielokrotnie podkreśla, że nie chce osądzać i wydawać opinii; zachowuje obojętność wobec obfitej produkcji antygenderowej publicystyki dzięki przyjęciu pozycji bardziej kronikarza niż komentatora. Co prawda, od czasu do czasu autor rzuca kąśliwą uwagę, ale częściej skupia się jednak na analizie publikacji, przywołuje fakty i tropi przypisy. Ta pozycja powinna na stałe wejść do kanonu badań genderowych choćby po to, aby pozwolić zrozumieć przerażenie, jakie wzbudza brak zarysowanych granic pomiędzy tym, co naturalne, a tym, co kulturowe. Dyskusja bowiem wokół tego, co uważamy za męskość i kobiecość, wybucha od czasu do czasu, udowadniając cały czas, że nadal większość z nas nie rozumie, co to sex, a co to gender. Kiedy nie mówi się tym samym językiem, nie ma wspólnych kategorii, nie uznaje się tych samych rozterek filozoficznych – wtedy dyskusja nie jest możliwa. I póki co nie doczekaliśmy się jej, a wypływające raz na jakiś czas rewelacje prasowe przywołujące imię gendera nie są zachętą do dyskusji na jego temat – wolą karmić się plotką, niedopowiedzeniem i informacjami pozyskiwanymi przez głuchy telefon, czyli internetowe memy oraz tak zwane wrzutki.

Maciej Duda, „Dogmat płci. Polska wojna z gender”
WN Katedra
Gdańsk 2016

źródło fotografii