Archiwum
27.04.2018

Toksyczne przyjemności, czyli kiedy serial szkodzi

Olga Szmidt
Seriale

Scenariusz powtórzył się już kilka razy. Pierwszy sezon ujmuje świeżością, atrakcyjnymi i nieoczekiwanymi kreacjami bohaterów, także humor zapewnia porządną dawkę rozrywki i niezobowiązującą pozycję przed ekranem. A potem czeka nas równia pochyła. Milenialsowi – metrykalnie, a przede wszystkim kulturowo – bohaterowie łatwo zjednują sobie sympatię widzów na zasadzie lustra. Chętniej wierzymy, że lustro jest krzywe, a my sami jesteśmy chociaż trochę mniej męczący, trochę bardziej rozgarnięci i da się z nami wytrzymać więcej niż jeden sezon.

„Love”

Pierwszy sezon, obejrzany tuż po premierze, zjednał mnie sobie przede wszystkim bezkompromisowym podejściem do popkulturowej dekonstrukcji komedii romantycznej oraz ostentacyjną dziwacznością głównego bohatera i jego przyjaciół. Niewiele mniej podobały mi się dialogi i sceny oparte na dyskomforcie odczuwanym przez serialowe postaci, który udzielał się także widzom. Gus, grany przez Paula Rusta, był ciekawie wykreowaną chłopięco-męską postacią, wobec której trudno znaleźć równie trafne określenie, co angielskie goofy. Aparycja ni to nerda, ni to Bukietowej z kultowego „Co ludzie powiedzą?” jest zresztą tematyzowana w serialu z bolesną regularnością. Gus trudni się nauczaniem hollywoodzkich dziecięcych gwiazd, co skądinąd otwiera „Love” furtkę do szalenie nieudanych i wysilonych wątków. Serial w serialu, którym jest „Witchita”, choćby nie wiem, jak bardzo świadomie rozgrywał kicz i stylistykę á la „Pretty Little Liars”, do samego końca wywoływał u mnie tylko znużenie i skłaniał do przewracania oczami. Piętra serialu piętrami serialu, ale ujawnia się tu najmniej atrakcyjny aspekt „Love”, który określiłabym jako nierównowagę pomiędzy dobrze rozpoznawalnym konceptem (zamysłem wątku, sceny, przesłaniem dialogu) a wymęczonym wykonaniem. Zabójcze połączenie – zwłaszcza jeśli występuje obok zblazowania oraz piętrowego dystansu i ironii wobec znanych schematów popkulturowych. Wydaje się, że zastosowano tu doskonale znaną metodę zastępowania jednego schematu innym. Różnica jakościowa jest oczywiście zauważalna, wszędzie tu jednak zbyt dobrze widać cięcia montażowe, które mają przeciągnąć puentę i słychać śmiech z pokoju scenarzystów zamiast naszego własnego.

Judd Apatow stanął w pierwszym sezonie na wysokości zadania jako twórca serialu. Nie tylko wykorzystał swoje doświadczenia z najbardziej mainstreamowego kina popularnego („40-letni prawiczek” czy „Wpadka”) dla stworzenia ciekawej kombinacji z sundance’ową estetyką, ale i wyraźnie odświeżył gatunek. Ostatecznie przecież „Love”, mimo zmienionych postaci i estetyki upajającej się abnegacją bohaterów, jest od początku do końca historią miłosną. Jest i zakochanie, i perypetia, są i rozstania i powroty. W fabułę zostały wplecione też wątki mniej oczywiste, jak uzależnienia i problemy psychiczne głównej bohaterki (w tej roli niezmiennie bardzo przekonująca Gillian Jacobs, milenialsowa dziewczyna z sąsiedztwa), problemy mieszkaniowe młodego pokolenia (tu szczególnie trzeci sezon) oraz pewna niezbieżność ambicji i nadziei z możliwościami, jakie stwarza rynek pracy – tu w odniesieniu przede wszystkim do przemysłu filmowego i show-biznesu, ale nie tylko. Z czasem serial jednak nie tylko traci „to coś”, co sprawia, że współdzielona z bohaterami żenada traci urok nowości, ale „Love” zdaje się rozkochiwać w sobie samym.

Niewiele się tu zmienia, niewiele idzie naprzód, drążymy raczej utarte w pierwszym sezonie schematy. Zwiedziona deklaracją Apatowa, że sezon trzeci powraca do formy debiutanckiego, postanowiła dać serialowi kolejną szansę. Kilka pierwszych odcinków dawało jeszcze nadzieję, później jednak przewidywalność wydarzeń i rozwoju bohaterów osłabiła mnie na tyle, że ponownie rozważałam porzucenie serialu. Wtedy pojawiła się trzyodcinkowa historia o wyjeździe Gusa i Mickey do rodziców. Świetnie skrojona, pokazuje coś, na co warto było czekać: niewspółmierność relacji z rodziną samego Gusa – uwikłanej w problemy, kompleksy, nierozwiązane konflikty i obciążonej oczekiwaniami – oraz Mickey, która dopiero poznaje małomiasteczkowy dom swojego chłopaka. To właśnie tutaj serial odzyskuje wigor i oferuje widzowi coś, co w tej formie rzadko gości w odcinkach typu home coming, tak zresztą popularnych w kinie i telewizji o wchodzeniu w dorosłość. Także humor i dynamika relacji bohaterów mają tu swoje ciekawe momenty i nie gubią – jak cały sezon – uwagi widza. Po kilku dniach od zakończenia nawet nie miałam ochoty przypominać sobie szczegółów, które wydały się podobnie istotne jak (niekończący się!) proces przygotowywania kolacji przez chłopaka współlokatorki Mickey. Skądinąd ten wątek romansowy (Bertie-Randy) był tak potwornie przeciągnięty i nieciekawie poprowadzony, że trudno mi uwierzyć w autorstwo Apatowa.

Moje rozgoryczenie „Love” wynika więc nie tyle z zawodu całością, co z bolesnego poczucia, że został kompletnie zmarnowany początkowy potencjał. Pierwszy sezon był przeze mnie nie tylko szalenie lubiany, ale także wysoko oceniany. Co więcej, uważałam za bardzo udaną realizację serialu wykorzystującego ramę komedii romantycznej do opowiedzenia do współczesności. O osobliwości ciała i seksualności, o wyzwaniach, jakie stawiają nowopoznani ludzie i o bagażu oczekiwań, jaki przynosimy ze sobą do nawet najbardziej niezobowiązujących relacji. Pewna antypatyczność głównych bohaterów wydawała się wówczas ciekawie grać z typowymi schematami odbiorczymi seriali, ale też podsuwać typy postaci, które dzisiejszym 20- i 30-latkom są bliższe niż postaci choćby z biznesowych seriali o galopującym sukcesie i nie mniej dynamicznych związkach, które to prowadzi się w nieskazitelnych strojach, zjadając na lunch liść sałaty, sącząc jednak przez cały dzień szklanicę drogiej whisky.

„You’re the Worst”

Antyglamour, który eksplorował „Love”, rozpadł się jednak dlatego, że również stał się wyłącznie dekoracyjny. Taka scenografia nuży w podobnym stopniu, jeżeli przestaje grać z widzem i wypróbowywać nowe schematy. Co ciekawe, drugi serial, który idzie podobną drogą, „You’re the Worst”, staje się z czasem w podobnym stopniu przewidywalny. Emocjonalna karuzela toksyczności i autodestrukcji kręci się w podobnym rytmie, z czasem dochodzimy do nihilistycznych pytań: co tym razem? Los bohaterów przejmuje nas natomiast o tyle, o ile zdobędą się oni na jakąkolwiek decyzję czy aktywność, która nie wyczerpuje się w zgranym scenariuszu pod znakiem „lubię rzeczy, które mi szkodzą, niszczę rzeczy, które mi służą”.

„You’re the Worst” w wielu momentach wypuszcza się na takie obszary, które rzeczywiście mają duży potencjał nie tylko serialowy, ale krytyczny wobec pokolenia czy współcześnie zyskujących popularność modeli kariery, nakierowanych na indywidualne ścieżki rozwoju, jakie nie podlegają sztywnym zasadom i biurowym reżimom. Główna bohaterka, Gretchen, która – podobnie jak Mickey – boryka się ze swoimi psychicznymi problemami i różnorakimi uzależnieniami, jest menedżerką grupy muzycznej. Jej praca jest raczej symboliczna, nie bardziej zresztą niż jej partnera o brytyjskich korzeniach, który wprawdzie jest pisarzem, jednak oznacza to w praktyce oceany wolnego czasu i sporadyczne spotkania z agentami literackimi. Niespójność nieruchomości i działalności zarobkowej to w telewizji temat-rzeka, więc chwilowo pozostawię to na marginesie. Warto jednak zauważyć, że w ostateczności bohaterowie obu tych seriali bujają się pomiędzy swoimi lokalami, atrakcyjnymi barami i restauracjami właściwie bez przerwy. Kiedy tego nie robią, szukają bardziej stymulujących i ryzykownych rozrywek. Trudno czasem nie zadać babcinego z ducha pytania, czy niedobór faktycznych zadań i obowiązków nie doprowadza ich częściowo do szaleństwa, które widzimy na ekranie. Ileż można zajmować się własną podmiotowością? Nawet Hannah Horvath musiała sobie zrobić przerwę.

Najbardziej interesujący i realnie przejmujący wątek „You’re the Worst” dotyczy osuwania się Gretchen w depresję. Na początku bohaterka trochę nas irytuje, może drażni, ale wydaje się przede wszystkim nieco ekscentryczną imprezowiczką, która pełnymi garściami czerpie z przyjemności. Nierzadko okresy kaca – tego dosłownego i bardziej metaforycznego – nakładają się z kolejnymi imprezami, jednak przesyt zdaje się dominować jako wrażenie dotyczące jej stylu życia. Także związek z Jimmym – wprawdzie od początku meandrujacy w niepokojące rejony – stanowi podobnie do schematu z „Love”, odmienną estetycznie, ale konsekwentnie poprowadzoną historię miłosną. „You’re the Worst” okazuje się tu – korzystając z tytułu innego serialu o podobnej tematyce – raczej katastrofą pokazaną w dziesiątkach fragmentów. Niepokojąca psychologia i seksualność tego serialu wygląda w niektórych odcinkach jak dokładny instruktaż „jak nie postępować” albo przedstawia najbardziej fatalne skutki najprostszych decyzji. Mroczna strona tego serialu jest jednak nie do przegapienia.

Za tą feerią hałaśliwości i chaotycznej choreografii bohaterów kryją się tak dojmująca rozpacz i pustka, że trudno przejść obok serialu obojętnie. Niewiele produkcji jest tak ostatecznie i całkowicie nihilistycznych, tak bardzo przepełnionych nicością i brakiem nadziei na wyjście z tego kołowrotka. Także drugoplanowe postaci, jak na przykład Lindsay – rubaszna, narcystyczna kobieta pozbawiona nawet oczekiwania, że może kiedyś wkroczyć w dorosłość. To ona – nieznośna i karykaturalna – mogłaby stanowić promyczek nadziei, że gdzieś tu czai się zmiana, transformacja tego świata. Nic z tego. Interesującą, choć zamkniętą w jednym schemacie osobowym, postacią jest tu Edgar, były żołnierz trapiony nadal przez PTSD i permanentnie poniżany przez Jimmy’ego, u którego mieszka. To chyba w odniesieniu do tego bohatera można poczuć empatię oraz nie godzić się na to, w jaki sposób traktują go znajomi. On też wydaje się najbardziej zainteresowany wyjściem z autodestrukcyjnego klinczu. W przeciwieństwie bowiem do pozostałych postaci, jego problemy mają wyraźne i diagnozowalne źródła. W pozostałych przypadkach zdaje się to wszechogarniająca obojętność, osobliwie połączona z hedonistycznym i przedmiotowym postrzeganiem innych ludzi.

Kiedy rozgrywa się romansowy dramat właściwy, serial zatrzymuje się w dziwnym momencie. Zawieszenie życia Gretchen nie uzasadnia, dlaczego oglądamy kolejne odcinki pozorowania scenariusza i udawania rozwoju akcji. Wszystko wydaje się odgrywaniem scenek w starej scenografii. Nie pomaga też zasadne przeczucie, że kiedy wreszcie ruszymy dalej, ponownie zawrócimy do początku. O ile taka konstrukcja serialu jest na poziomie społecznej i psychologicznej diagnozy w jakimś stopniu interesująca, o tyle samo śledzenie „You’re the Worst” sprawia wrażenie oglądania spektaklu upokorzeń i autodestrukcji działającego jak perpetuum mobile. Wydaje się, że jeżeli widz tego nie przerwie, serial nie przewiduje momentu przełomowego czy też sposobu wyjścia z tej patowej od wielu odcinków sytuacji.

„Please Like Me”

Poza wspomnianym na marginesie brytyjskim „Catastrophe” – który jest wprawdzie dość oczywistą próbą pokazania życia rodzinnego w wykonaniu niekoniecznie godnych zaufania bohaterów, ale wytrzymuje napięcie w zaskakująco udany sposób – kiedy zastanawiam się nad wyżej omawianymi serialami, do głowy przychodzi mi regularnie dawniejsza produkcja. Chodzi o australijski „Please Like Me”, który wprawdzie z randkowania Josha czyni jeden z głównych tematów, ale dzięki autorskiej sygnaturze nie daje się tak łatwo sklasyfikować. Z jednej strony to klasyczna komedia o grupie przyjaciół, która z dwoma powyższymi serialami dzieli pewną rozlazłość i skrajną antybohaterskość postaci. Z drugiej zaś nieoczekiwany komediodramat rodzinny, w którym nie rozwód rodziców i ich późniejsze perypetie, ale choroba psychiczna matki okazują się najbardziej wpływać na głównego bohatera. Od pewnego momentu (mniej więcej połowy drugiego sezonu, który niemal mnie pokonał) można odnieść wrażenie, że serial traci jakąkolwiek formę i powoli zbliżamy się do oglądania nie zawsze ciekawych scenek z życia australijskich dwudziestolatków, którzy chyba nie do końca mają pomysł, co poza rozmowami prowadzonymi na najniższym poziomie energii mogą ze sobą zrobić. Wbrew pozorom nie ma to czaru oglądania „prawdziwego życia”, można raczej odnieść wrażenie, że po ostatnim klapsie ekipa zapomniała wyłączyć kamerę i – podobnie jak w przypadku „Love” – była przesadnie zachwycona własnym występem.

W kolejnych sezonach (z których szczególnie udany i zaskakujący jest czwarty) serial odzyskuje wyrazistość i wiele ryzykuje, część akcji umieszczając w szpitalu psychiatrycznym, gdzie przebywa matka Josha, oraz kierując historię w kierunku nie zawsze pożądanych powrotów. Postaci drugoplanowe „Please Like Me” wykonują jednak doskonałą pracę. Świetnym przykładem jest Hannah Gadsby, jedna z czołowych australijskich stand-upowców, która tu wciela się w rolę dręczonej beznadziejną depresją młodej kobiety. Jej relacja z matką Josha, jak również indywidualna historia, są nie tylko doskonale zagrane, ale także pokazują nie zawsze widoczną na pierwszy rzut oka głębię tego serialu. Czasami odwracającego naszą uwagę nudą i wielosłowiem, czasami ujmującego czułością i błyskotliwością. W przypadku wszystkich trzech seriali (a listę mogłabym rozwinąć do kilkunastu przypadków) mamy do czynienia z ciekawymi eksperymentami na duszy milenialsa i nie mniej śmiałe gry z widzami.

Nie sposób odmówić twórcom innowacyjności i śmiałości – tak psychologicznej, jak i estetycznej. Powraca jednak do mnie refleksja, że chyba zbyt często można odnieść wrażenia, iż serial w pełni został przemyślany tylko w pierwszym sezonie. Na kolejne zabrakło już trochę dystansu do własnego dzieła, dynamiki samego świata i bohaterów, a także otwarcia się na inne możliwości aniżeli tylko „im gorzej, tym lepiej”. Taką drogę pokonuje „Please Like Me” Josha Thomasa, który jako jedyny powstał po naprawdę fatalnym sezonie, zreflektował się i zaczął kopać głębiej, niż chyba to było na początku założone. Pokazywanie paskudnych albo nieciekawych bohaterów nie jest świetną rozrywką samo w sobie, nie zawsze ma też twórczy czy krytyczny potencjał. Twórcy wielu seriali z tej kategorii za bardzo chyba uwierzyli, że już samo odejście od mainstreamu wystarczy jako powód do chwały. Pamiętam tę radosną odmianę, kiedy obejrzałam „She’s Gotta Have It”. To był chyba pierwszy serial od dawna, który z pokolenia milenialsów wydobył nie ducha toksyczności, ale do krytyki społeczno-kulturowej dołączył kreatywność, błyskotliwość i życie. Także przemyślana struktura serialu i – co tu dużo mówić – zakończenie na jednym sezonie działały na korzyść. Szalenie podobała mi się jednak we wszystkich tych serialach odważna próba przedefiniowana znaczenia porażki oraz tego, co właściwie ona oznacza dla naszego pokolenia. Najlepszą produkcją w tym zakresie jest dla mnie „I Love Dick” Jill Soloway, ale proces, który ma miejsce w „młodej” telewizji, ma szansę przynieść zmianę całemu przemysłowi. Chyba że wcześniej zamęczą nas na śmierć.

 

„Love”
twórca: Judd Apatow
Netflix

„You’re the Worst”
twórca: Stephen Falk
FX

„Please Like Me”
twórca: Josh Thomas
ABC

Love