Archiwum
19.07.2016

Dźwięki z muzycznych antykwariatów

Marcin Skrzypczak
Muzyka

Szesnaście lat – tyle czasu zabrało grupie z Melbourne wydanie drugiej płyty. To gigantyczna wyrwa w dyskografii. Gdy Australijczycy wydawali swój debiut, żyliśmy w kraju rządzonym przez panów Kwaśniewskiego i Buzka, stacje radiowe katowały nas „Lornetką” i „Słodyczami” Golec uOrkestra, a największym zmartwieniem zachodniej części Europy była choroba wściekłych krów. Nie było jeszcze Gadu-Gadu, telefony komórkowe były rzadkością, a z internetem łączyliśmy się przy akompaniamencie tajemniczych, kosmicznych odgłosów mających swoje źródło gdzieś w brzuchach modemów. Szesnaście lat. Dystans dzielący obie płyty fascynuje i ze świecą szukać recenzji „Wildflower”, w którym kilkanaście lat milczenia nie byłoby punktem wyjścia i głównym, a przynajmniej najczęściej przywoływanym kontekstem. Co robili przez ten czas? Jak zmieniła się ich muzyka? Jak brzmi w nowej rzeczywistości?

Metoda jest wciąż ta sama – muzyka The Avalanches to znów recykling dźwięków i związanych z nimi wspomnień. Podobnie jak debiutanckie „Since I Left You”, ich najnowsza płyta utkana jest z zawrotnej liczby sampli. Dźwięki umieszczone na „Wildflower” to w większości zapomniane skarby wykopane z przeszłości podczas przetrząsania muzycznych antykwariatów, wyselekcjonowane, wypreparowane i precyzyjnie dopasowane do całości. W przeciwieństwie do „Since I Left You”, sporo tu również cytatów łatwo rozpoznawalnych – z Bee Gees, Beatlesów, Queens of the Stone Age czy Paula McCartneya. Wciąż jest to muzyka zarówno radosna, jak i melancholijna, taneczna i nieoczywista. Utwory nadal płynnie przechodzą jeden w drugi, choć tym razem podział na tracki jest mniej umowny. Wynika to prawdopodobnie z bardziej piosenkowej struktury utworów, ale przede wszystkim z większej różnorodności materiału zapisanego na „Wildflower” w porównaniu do tego, czym The Avalanches podbijali świat w 2000 roku. Mamy tu soul i hip-hop (przyjemne, żywiołowe „Because I’m Me”), zgrabne disco („Subways”), subtelniejsze i nieco melancholijne „If I Was a Folkstar” i rozmarzone „Colours”.

Wrażenie robi też długa lista zaproszonych gości (m.in. MF Doom, Ariel Pink, Kevin Parker, Toro y Moi, Jonathan Donahue, Father John Misty, Jennifer Harrema z Royal Trux czy Warren Ellis – brodaty multiinstrumentalista szerzej znany ze współpracy z Nickiem Cavem w Grindermanie i Bad Seeds). Trzeba uczciwie przyznać, że ta liczna gromadka nie stanowi o kształcie płyty, a część z zaproszonych gości odegrała role wręcz epizodyczne.

Na osobną uwagę zasługuje singlowy „Frankie Sinatra” z gościnnym udziałem MF Dooma. Mówiąc krótko: utwór irytuje już przy drugim odsłuchaniu. Przy trzecim pojawia się trwały nawyk szybkiego przełączania do następnego utworu; czwartej próby już nie ma. Warto jednak rzucić okiem na teledysk, który w pewien sposób nawiązuje do poprzednich klipów The Avalanches: „Since I Left You”, a szczególnie „Frontier Psychiatrist”. Sporo się na nich dzieje. Zupełnie jak na „The Less I Know The Better” Tame Impali, „Moth Wings” grupy Pond czy klipach innych rodaków The Avalanches, na przykład tych grających kiedyś w Grindermanie („Mickey Mouse & Goodbye Man”). Nie wiem, jaki jest skład żółtego drinka z teledysku do „Frankie Sinatra” i co na co dzień pijają Australijczycy. Cokolwiek to jednak jest, daje imponujące efekty uboczne.

 


Jak można wyczytać z wywiadów udzielonych przez Robbiego Chatera, Jamesa Dela Cruza i Tony’ego Di Blasi z The Avalanches, ich stan psychofizyczny przez te 16 lat walki o wypuszczenie krążka mógł być dość podobny do tego z teledysku do „Frankie Sinatra”. Muzycy nie zawiesili działalności, nie zaangażowali się w inne projekty i nie zmienili zawodu. Cały czas z mniejszą lub większą intensywnością pracowali nad nagraniem materiału. Zgodnie z założeniem ich następna płyta miała się ukazać zaraz po zakończeniu trasy w 2002 roku. W sierpniu 2006 roku ich wydawca wypuścił informację prasową, z której jednoznacznie wynikało, że premiera nastąpi lada moment. W 2011 roku Chater ogłosił, że materiał jest gotowy, a zespół świętuje zakończenie nagrań. Ostatecznie „Wildflower” ukazał się 1 lipca 2016 roku.

 


Po drodze sporo się wydarzyło: walka z własnym perfekcjonizmem, choroby autoimmunologiczne, które wyłączyły Chatera z działalności na trzy lata, eksperymenty z narkotykami, problemy techniczne (program, na którym pracowali, w pewnym momencie przestał być wspierany, jak to mówią programiści), odchodzenie kolejnych członków zespołu, upadek własnej wytwórni. W końcu pogłębiające się problemy finansowe, dla których jedynym rozwiązaniem mogło być tylko ukazanie się płyty i ruszenie w trasę. Kwadratura koła lub, jak to określili sami muzycy, „seven shades of shit”. Ale czy ktoś w ogóle zakłada, że szesnastoletnia praca nad płytą to bułka z masłem i małe piwo?

 


Wszystko to przesłania jednak fakt, że mamy tu do czynienia nie tylko ze zwycięstwem nad żywiołem życia i wygraną walką z czasem. „Wildflower” to przede wszystkim godzina kapitalnej muzyki, być może jeszcze ciekawszej od tej, którą zawarli na „Since I Left You”, płycie uznawanej przez wielu za jedno z najważniejszych nagrań muzyki popularnej przełomu XX i XXI wieku. I choć powtórzenie tego samego gestu, czyli stworzenie płyty z setek sampli nie robi już pewnie aż takiego wrażenia co 16 lat temu, wciąż mamy do czynienia z muzyką, którą naprawdę warto poznać.

The Avalanches, „Wildflower”
Sing Sing Studios
2016