Archiwum
11.01.2021

Tańczyłam z demonami całe życie, ale myślałam, że to przyjaciele

Emilia Stachowska Agata Tomaszewska
Muzyka Rozmowy

O muzyce, niezwykłej wrażliwości, budowaniu siebie na nowo oraz własnej estetyce z Agatą Tomaszewską znaną jako Agus rozmawia Emilia Stachowska

Emilia Stachowska: Jakiś czas temu napisałaś na swoim facebookowym profilu, że pracując nad albumem „House of Agus”, musiałaś „odrzucić wszystko i wszystkich”. Dodajesz też, że było to konieczne, aby „zrozumieć kim jesteś, gdzie jesteś i czego chcesz”. Czego wówczas się o sobie dowiedziałaś? Co odkryłaś?

Agus: Odkryłam, że ludzie na mnie bardzo mocno wpływają. Do takiego poziomu, gdzie nie wiem sama, czego chcę, a co jest potrzebą i marzeniem tej drugiej osoby; że potrzeby, myśli i marzenia kogoś innego z jakiegoś powodu wydają mi się zawsze ważniejsze, lepsze, bardziej uzasadnione i godne zaspokojenia niż moje.

Odkrycie było bolesne, bo gdy to wszystko odcięłam od siebie, okazało się, że niewiele zostało. Musiałam zbudować się na nowo, tym razem ze swoich potrzeb, marzeń, celów. A najpierw je odkryć albo stworzyć; pozwolić sobie potrzebować, marzyć, czuć. To był długi i żmudny proces terapeutyczny, ale też jedyny sposób, by uwolnić się z zaklętego koła schematów, w którym tkwiłam jak w pułapce.

Możesz opowiedzieć o tym procesie trochę więcej?

Polegał on na bolesnej weryfikacji wszystkich moich relacji w obecności terapeutki. Powoli musiałam godzić się z niewygodną prawdą – że osoby, które uważałam za najbliższe, tak naprawdę nawet mnie nie lubią; że ja też ich często nie lubię, ale z jakiegoś powodu zmuszamy się do relacji, „bo tak trzeba”. A nic nie trzeba! Trzeba dbać o siebie – to jest pierwsze przykazanie. Wszystko inne było nieważne – jedyne, co mnie obchodziło, to szczera do bólu analiza każdej relacji pod właściwym kątem: Czy ta relacja mi służy? Czy ten człowiek chce mojego dobra? Czy sprawia, że czuję się lepiej? A może po każdym spotkaniu czuję się kimś gorszym? Czy ta osoba pomaga mi w potrzebie, wspiera mnie, a może raczej dołuje i krytykuje? Czy mnie lubi i czy jej zależy? A jeśli nie, to co robi w moim życiu? Po co w nim ją trzymam? Po prostu zrywałam kontakty, dla własnego dobra: jako logiczną konsekwencję decyzji, by przede wszystkim chronić siebie. Niektórzy się buntowali. Nie zgadzali się. Protestowali. Wtedy przechodziłam do ustalania granic. Wyznaczałam nowe zasady. Dopóki ich nie zaakceptowali, nie było relacji. Niektórzy je przyjęli, inni nawet nie zauważyli mojej nieobecności – te relacje przestałam traktować jako ważne dla mnie. Przestałam o nie dbać i się starać. Teraz bardzo uważnie patrzę na to, w jaki sposób ktoś mnie traktuje. I ja go traktuję tak samo.

Gdzieś przeczytałam tekst, który dobrze odzwierciedla to, o jak radykalną zmianę perspektywy życiowej chodzi: kiedy wchodzisz na domówkę, nie myśl „czy ci ludzie mnie polubią?”, tylko „czy ja polubię tych ludzi?”. Rozumiesz? Stawiasz SIEBIE i swoje potrzeby w centrum, a nie tych ludzi i ich myśli oraz potrzeby. To było dla mnie prawdziwe oświecenie! Zupełnie zmieniło moje życie.

W jednym z wywiadów opowiadasz o „schodzeniu w ciemność, rozdrapywaniu ran, delektowaniu się cierpieniem”, między innymi poprzez muzykę. Kiedy postanowiłaś, że nie chcesz tego robić?

Kiedy zaczęłam rozumieć źródło moich cierpień i stanów depresyjnych. Na pewno przełomem była decyzja, że nie chcę już się tak czuć, dopóki lubiłam swoją depresyjność, estetyzowałam ją, romantyzowałam i uznawałam za część swojej tożsamości, dopóty nie mogłam rozpocząć procesu leczenia.

Dopiero oddzielenie się od tego stanu, uznanie go za coś zewnętrznego, za chorobę sprawiło, że zaczęłam zmieniać swoje zwyczaje. Już tak nie kręciło mnie czytanie Bukowskiego, upijanie się przy dźwiękach Radiohead, czytanie nihilistycznych filozofów, śledzenie depresyjnych ludzi i tumblrów, noszenie czarnych ubrań i robienie sobie smutnych fotek. Nawet fascynacja BDSM okazała się kolejnym odcieniem krzywdzenia siebie, a nie żadnym fetyszem.

Wiadomo, że to są rzeczy zewnętrzne, a choroba jest gdzieś indziej. Ale to jest trochę tak, jak z uzależnieniem – jeśli odetniesz szkodliwe otoczenie, to jest ci łatwiej się uwolnić. Przynajmniej mnie było łatwiej.

Kiedy nastąpił moment tej – jak sama mówisz – potrzeby oddzielenia się od tego stanu?

Kiedy sięgnęłam dna w efekcie moich decyzji i poświęceń. Kiedy już nie miałam drogi ucieczki, kiedy nie mogłam uciec przed koszmarną prawdą, bo prawda stała się tak boleśnie rzeczywista i widoczna publicznie, że już nie dało się jej ukryć, nie dało się samej siebie oszukiwać. Historie uzależnień i współuzależnień są ciężkie, nie chcę wchodzić w szczegóły. Powiem tylko, że znalazłam się w sytuacji kompletnej bezsilności, opuszczona i zdana na pomoc obcych ludzi. I oni mi pomogli – zwykli przechodnie w nocy; ludzie, którzy pierwszy raz mnie widzieli. Mówili mi, żebym uciekała od tego człowieka, bo on mnie zniszczy. Trzy osoby podchodziły do mnie i mi to powtarzały – do dziś postrzegam je jako moje anioły, które zjawiły się dokładnie wtedy, gdy nie miałam już nadziei.

W efekcie zrozumiałam, że nie mogę dłużej tak żyć, że to jest koniec, że już się na to nie zgadzam. Nie zgadzam się na tak złe traktowanie samej siebie. Pierwszy raz stanęłam w obronie samej siebie – i tak już zostało.

Twierdzisz, że „najlepszym sposobem na demony jest taniec”. Co więcej, podkreślasz, że udało ci się z nimi zatańczyć, stanąć z nimi twarzą w twarz. Nie każdego stać na taką odwagę – ty ją w sobie znalazłaś.

Mieć odwagę to jedno: wydaje mi się, że na świecie nie brakuje odważnych ludzi. Cała sztuka w tym, by namierzyć właściwego przeciwnika. I tu bardzo pomogła mi terapia, bo mnie samej brakowało dystansu, by rozpoznać problem, z którym się zmagam. Z demonami tańczyłam przez całe życie, ale myślałam, że to przyjaciele. W pewnym momencie nastąpił przełom: maski spadły, a ja zobaczyłam po raz pierwszy tak wyraźnie, że przyciągają mnie ludzie, którzy mnie odrzucają, że tęsknotę mylę z miłością. To było straszne i wspaniałe jednocześnie: odkryłam, że na własne życzenie stoję pośrodku piekła. Wreszcie wiedziałam, gdzie jestem i mogłam zacząć szukać wyjścia. Najgorzej było nie wiedzieć.

Myślisz, że demony można na zawsze zostawić za sobą? Czy po prostu chodzi o to, aby umieć mówić im „nie” za każdym razem, kiedy dają o sobie znać?

Podoba mi się jungowska koncepcja integracji cienia. Te demony (lub cokolwiek, czego w sobie nie akceptuję) to przecież część mnie. Uciekanie nic nie da – zresztą o tym jest moja wcześniejsza piosenka „Fatamorgana” – gdziekolwiek nie pojadę, wszystkie błędy podążą za mną.

Podobno – aby przerwać powracający koszmar – wystarczy sobie wyobrazić, że przestajesz uciekać przed potworem, tylko odwracasz się w jego stronę i bijesz go na kwaśne jabłko. To właśnie zrobiłam. Uciekanie nic mi nie dało, więc się zatrzymałam i postanowiłam spojrzeć w ten mrok, strach i cierpienie. Nie pobiłam go jednak, bo zobaczyłam siebie.

Nauczyłam się natomiast takiego triku, że jak jest mi źle, to nie uciekam od tego. Po prostu jestem w tym cierpieniu, staram się mu przyjrzeć, poczuć je bardzo uważnie. Popatrzeć na strach, smutek, złość ze współczuciem i miłością, jak na cierpiące dziecko. Niesamowite, jak szybko to się wtedy rozpuszcza. Tę praktykę odkryłam w pismach Eckharta Tollego i Krishnamurtiego. Jest trudna, ale bardzo skuteczna.

Kiedy czytam wywiady z tobą i słucham twojej muzyki, nie mogę uwierzyć, jak dużo siły jest w tak wrażliwej, delikatnej osobie.

Dla mnie nowością jest to, że pozwalam tej wysokiej wrażliwości dochodzić do głosu. Zawsze chciałam ją w sobie zniszczyć, wykorzenić. Uważałam, że to wada, która przeszkadza w życiu i po prostu parłam do przodu, by realizować swoje ambitne plany, ignorując wszelkie alarmowe sygnały płynące z ciała. Ale w pewnym momencie ignorować ich już nie mogłam, ciało się zbuntowało. Nastąpiło przeciążenie systemu.

Zostałam pokonana przez swoją wysoką wrażliwość i musiałam zaakceptować fakt, że ona się nigdzie nie wybiera, że zostaje ze mną na zawsze. Teraz jestem coraz bardziej dumna z tej mojej cechy, dostrzegam wreszcie zalety i unikalne zdolności WWO (wysoko wrażliwych osób), które sprawiają, że jesteśmy bardzo cenni dla społeczeństwa.

Twój album nosi tytuł „House of Agus”. Do jakiej przestrzeni zapraszasz odbiorców?

Gdy zaczęłam chodzić na terapię, naprzeciwko ośrodka zaczęto budować dom. Było to dla mnie symboliczne wydarzenie. Przez kilka lat patrzyłam, jak za oknem tworzy się fizycznie to, co ja budowałam w sobie symbolicznie. „House of Agus” to tak naprawdę relacja z placu budowy – doły, błoto, stawianie fundamentów, określanie granic. Na razie w środku jest ciemno i pusto, ale jest dach i ściany. I wielki parkiet do tańczenia – z demonami oczywiście, bo to troszkę nawiedzony dom jest. Nie ukrywam, że krążą w nim duchy przeszłości, wspomnienia bezsennych nocy i głębokiego osamotnienia. To nie jest przytulny, milutki domek, pełen słońca, wesołych piesków i pachnącego ciasta – jeszcze nie. Ten album to trochę jak odprawienie egzorcyzmu na samej sobie – aby zobaczyć demony, trzeba je wywołać. A potem ugościć. Już z „Dziadów” wiemy, że głodne duchy potrzebują naszego przebaczenia, by odejść w spokoju na tamten świat. Przeprowadzam je więc, by już nie zawracały głowy, by przygotować „House of Agus” na przyjęcie rodziny i przyjaciół.

A na czym polega „estetyka Agus”? Mówisz, że to „słowa, kolory, obrazy”.

To pewnie będzie się zmieniać z albumu na album – ale tak, trafiłaś w sedno, to ma być pewna estetyka. Bardzo mi zależało na spójnej wizji. Chciałam, by zarówno muzykę, jak i opowiadane historie łączyły wspólny klimat, stan emocjonalny i strona wizualna – by były doświadczeniem totalnym. Chciałam, by odbiorca poczuł się wewnątrz historii, o których opowiadam – od samotności i odrzucenia po walkę  o samoakceptację i miłość.

Na Instagramie pisałam kiedyś, że dla mnie „muzyka to za mało” – pewnie wiele osób kreatywnych tak ma, że ich wizja nie zawęża się tylko do jednej dziedziny. U mnie symultanicznie z muzyką rodzi się tekst i obraz. Ten album dzieje się w konkretnej rzeczywistości, w świecie przedstawionym o określonych parametrach, kolorach, emocjach. Równie dobrze mógłby być to serial, film albo opowieść. 

Czyli podchodzisz do muzyki w sposób bardzo synestetyczny.

To prawda. Dla mnie muzyka, obraz i kolor zawsze się ze sobą łączą. Gdy słyszę piosenkę, to potrafię od razu sobie wyobrazić okładkę lub teledysk, a gdy widzę obrazy, zwłaszcza abstrakcyjne, łatwo mi je przyporządkować do gatunku muzyki, jakiejś historii albo gamy emocji. Myślę, że dużo osób wysoko wrażliwych ma tę umiejętność, bo intensywniej odbieramy rzeczywistość, więc również sztuka bardziej do nas „przemawia”. To jedna z naszych tajemnych mocy [uśmiech].

Przeczytałam, że planujesz, aby do twojego projektu dołączyli inni artyści. Długo oswajałaś się z tą myślą?

To jest powrót do mojego pierwotnego pomysłu. Projekt Agus zaczynałam z producentem Adonisem, który po kilku super piosenkach już nie chciał kontynuować współpracy. Skomponowałam więc nowe piosenki na gitarze i zaczęłam szukać muzyków, z którymi byśmy stworzyli aranżacje w klimacie dream pop/shoegaze/grunge. Ale nie udało się. To znaczy prawie się udało, ale w ostatniej chwili wszystko się rozpadło, a ja zostałam z zarezerwowanym studiem i wolną majówką.

Po krótkim załamaniu postanowiłam zmienić strategię – sama wyprodukowałam sobie piosenki na Abletonie, co w efekcie dało mieszankę grunge’u z elektroniką. W międzyczasie poznałam Stendka, który zrobił mi świetny miks i master albumu.

Własnoręczne skomponowanie, zaśpiewanie i wyprodukowanie dobrego albumu to praca olbrzymia, prawie ponad siły. Po premierze i promocji EP-ki byłam kompletnie wykończona fizycznie i emocjonalnie. Ciężar pracy i odpowiedzialności za efekt końcowy w żaden sposób się nie rozkłada i trzeba to znosić samemu, co jest po prostu straszne. Dlatego postanowiłam kolejny album zrobić już w mniej heroicznym trybie i skorzystać ze wsparcia osób, które robią świetnie to, co ja robię dobrze. A że Stendek jest świetnym producentem i super nam się pracowało, postanowiłam zaprosić go do współpracy. Wiem, że dzięki temu moja muzyka tylko zyska.

House of Agus” zrobiłaś dla siebie, chociaż – jak zaznaczasz – nie krył się za tym egoizm. A dla kogo teraz chcesz tworzyć?

„House of Agus” był częścią mojego procesu terapeutycznego. Tyle się we mnie działo, że musiałam to sobie ułożyć, a najłatwiej było mi to zrobić przez słowa i muzykę. Same piosenki zresztą nie wystarczyły, dlatego uzupełniłam je o projekt na Instagramie @_agusmusic_. Oczywiście miałam nadzieję na dotarcie do osób o podobnej do mnie wrażliwości i myślę, że to się jak najbardziej udało. Po wywiadach, recenzjach i prywatnych wiadomościach widzę, że album zarezonował w sercach osób wrażliwych, w różny sposób zmagających się z rzeczywistością. W moich piosenkach znalazły one zrozumienie, potwierdzenie swoich uczuć i przeżyć, często bardzo ciężkich. To był mój cel. Dzięki temu czuję, że to wszystko miało sens – ten cały szalony pomysł, by opublikować moją muzykę, a nie jak zwykle schować ją do szuflady.

Wiem jednak, że osób wrażliwych, cierpiących jest dużo więcej. Fascynuje mnie to, jak wiele serc poruszył Kurt Cobain swoją muzyką – był człowiekiem niezwykle wrażliwym, genialnie zdolnym, ale też skrzywdzonym, odrzuconym. Dzięki splotowi okoliczności kulturowo-showbiznesowych miał szansę podzielić się niezwykłym bogactwem swojego wewnętrznego świata z innymi. I dzięki temu tak wiele osób odnalazło się w muzyce jego zespołu, bez względu na wiek, płeć, narodowość, przynależność klasową, czy pokoleniową.

Nie chodzi mi o to, by zdobyć globalną sławę. Chcę tylko pokazać, jak wielki potencjał tkwi w dzieleniu się szczerymi emocjami, nawet gdy są trudne. Wierzę, że mogę z nimi dotrzeć znacznie szerzej i taki jest mój cel związany z najbliższym albumem. Stworzyć coś bardziej przystępnego; coś, w czym odnajdzie się szersza grupa osób, nie rezygnując jednak ze szczerości przekazu, a może nawet go wzmacniając.

Rozmawiamy w trudnych czasach, zwłaszcza dla kobiet (wyrok TK, strajki, zaognianie sporu). Jesteś wkurzona?

Wkurzenie, bezsilność, złość – czuję to na co dzień, od kiedy PIS doszedł do władzy. Dlatego szalenie mnie cieszy ta masowa erupcja niezadowolenia. Wspaniale, że ludzie zaczęli wykrzykiwać publicznie i na ulicach to, co dusili dotąd w sobie; że memy wylały się na ulice. Uważam to za bardzo zdrowe i transformujące – wierzę, że od wyrażenia swoich potrzeb zaczyna się zmiana.

Z podobnych powodów nagrałam „House of Agus” – żeby powiedzieć głośno o tym, co mnie boli i mi przeszkadza. I widzę, jak bardzo to zmieniło mnie i świat wokół mnie. Żadna ze mnie rewolucjonistka, przynajmniej nie w takim klasycznym znaczeniu – wspieram protesty z domu i choć czasem żałuję, że nie jestem uliczną fighterką, to wiem, że każdy ma swoje zadanie do wykonania. Moim jest poprawiać życie poprzez muzykę i słowa, zmieniać świat poprzez moją wrażliwość. To moja walka.

Z czym jeszcze chcesz się zmierzyć? Z czym jeszcze nie walczyłaś?

Chciałabym już nigdy więcej nie walczyć. Walka, niezgoda, bunt są bardzo wykańczające i stawiają w kontrze do świata. Chcę po prostu być obecna w świecie, poddać się rytmowi życia i temu, co się wydarza. Akceptowanie rzeczywistości i siebie to coś nowego w moim życiu i czasem bywa straszne – nie jestem do tego przyzwyczajona. Ciągle mi się wydaje, że zaraz wydarzy się coś złego. Ale staram się wdrażać nauki moich duchowych przewodników i przewodniczek. Zamiast tworzyć projekcje przyszłości i siedzieć w iluzji myśli, lepiej być po prostu obecnym w teraźniejszości, uważnym na to, co się aktualnie dzieje. Najczęściej okazuje się, że wszystko jest w porządku, a to, czego się bałam– tylko wyobrażone strachy w mojej głowie.