Archiwum
31.07.2019

Stranger kids

Piotr Szwed
Muzyka

Gdy w styczniu 2019 roku KEXP wrzuciło na swój youtubowy kanał występ Black Midi zarejestrowany w islandzkim Kex Hostel, można było odnieść wrażenie, że otrzymaliśmy niecodzienny teaser nowego sezonu „Stranger Things”. Oto grupa nastolatków, która zjednywała sympatię dzięki nieoszlifowanej charyzmatyczności, postanowiła wywrócić planszę i przejść na drugą, ciemną stronę kultury lat 80. Zamiast kawałków Bon Jovi czy Cyndi Lauper czaiły się tam brzmienia bliższe nagraniom Sonic Youth czy Black Flag, niebezpieczeństwa zimnej krainy, po której muzycy poruszali się z imponującą sprawnością i inwencją. Po kilku minutach pierwsze, podyktowane głównie wizerunkiem skojarzenie z serialem braci Dufferów okazało się ślepym zaułkiem. Trudno powiedzieć, kim tak naprawdę są Black Midi, z pewnością nie można uznać ich za łowców duchów przeszłości.

Z jednej strony to po prostu grupa kumpli, która poznała się w czasach szkoły średniej i postanowiła założyć zespół. Trudno o bardziej konwencjonalny scenariusz opowieści o obiecującej grupie rockowej. Ich szkoła była jednak dość szczególną zawodówką – Black Midi ukończyli niedawno BRIT School. Jeśli poruszył was ich widowiskowy show, to powinniście wiedzieć, że stworzyli go profesjonalnie przygotowani absolwenci Brytyjskiej Szkoły Sztuki Widowiskowej i Technologii w Croydon, miejsca, które było początkiem muzycznej przygody między innymi Amy Winehouse, Adele czy zespołu The Kooks. BRIT School to bezpłatna, publiczna placówka edukacyjna, wspierana jednak przez potężnego sponsora – BPI, czyli brytyjski odpowiednik naszego ZAiKS-u, którego związki ze szkolnictwem ograniczają się jak na razie do pobierania autorskich tantiem przy okazji występu DJ-a podczas studniówki. Słuchając „Schlagenheim”, można zobaczyć w tym albumie nie tylko obiecujący debiut, który z każdą kolejną recenzją utwierdza swoje miejsce w końcoworocznych zestawieniach najlepszych płyt 2019 roku, ale także efektowną reklamę brytyjskiego systemu edukacji. Pytani o swoje wspomnienia ze szkoły, muzycy komplementują nauczycieli, dzięki którym odkryli nagrania D’Angelo oraz Franka Zappy, zaznaczając jednocześnie, że najlepsze lekcje zapewnia po prostu stały dostęp do świetnie wyposażonych sal prób.

Dziennikarze mają z Black Midi problem klasyfikacyjny. Długo można by wymieniać nazwy zespołów przywoływane po to, by jakoś otagować muzykę grupy. Pitchfork z jednej strony mówi o powrocie do czasów „ezoteric era of indie”, przełomu lat 80. i 90., by po chwili zwrócić uwagę, że twórczość grupy jest w pewnym stopniu pozaczasowa. Kojarzy się jednocześnie z wczesnym King Crimson oraz pomysłami Can. Trudno uniknąć wspominania o takich patronach, jeśli Black Midi wystąpili w zeszłym roku razem z Damo Suzukim. Jeszcze trudniej nie wspomnieć o Talking Heads, obecnych nie tylko w tytule jednej z piosenek, ale przede wszystkim w zamiłowaniu do minimalistycznych gitarowych riffów, które wchodzą w efektowne dialogi z perkusją. Covery takich utworów, jak na przykład „Electric Guitar” czy „Drugs” można sobie spokojnie wyobrazić jako spójną część setu autorów „Schlagenheim”. Jeszcze inne tropy przywołuje krytyk i vloger Anthony Fantano, sytuując zespół wśród współczesnych wykonawców takich jak Preoccupations czy Women oraz wskazując związki z klasycznym „Marquee Moon” Television. Wypisywanie dużej ilości różnorodnych skojarzeń może jednak być znakiem kreatywności, ale też sygnałem braku tożsamości. Na szczęście Black Midi na swojej debiutanckiej płycie udało się nie zostać mash-upem dobrze znanych pomysłów, wyklejanką przygotowaną na temat historii indie-brzmień.

Przede wszystkim młodzi Brytyjczycy mają pomysł na to, co zrobić z math-rockiem, być może najbardziej żywotną konwencją muzyki rockowej w ostatnich kilkunastu latach. Gdy truizmem stało się ogłaszanie śmierci gitarowego grania, nieoczywista rytmika połączona z funkujaco-mechanicznymi riffami radziła sobie co najmniej bardzo dobrze, powracając triumfalnie na albumach Battles, współistniejąc u Marnie Stern z shoegazem i szaleństwem gitarowych solówek, stanowiąc u wczesnych Foals czy Everything Everything podstawę intensywnych, wielowarstwowych piosenek, intrygująco łącząc się z popem w nagraniach japońskiej grupy Tricot…

Gdy jednak w tym roku De Staat w utworze „Mona Lisa” i stworzonym do niego teledysku dokonali niemalże plagiatu „Atlas” z albumu „Mirrored”, nieintencjonalnie zobrazowali, że od jakiegoś czasu kręcimy się w kółko. Niewątpliwie styl Battles, będący w XXI wieku być może najbardziej wyrazistą formą reinterpretacji math-rocka, przyniósł wielu średniej jakości epigonów. Zresztą sami Battles z płyty na płytę stawali się coraz bardziej math, a coraz mniej rock. Zaproponowali przecież muzykę, która była niejednokrotnie imponująca, ale jako rozrastająca się mechaniczna dźwiękowa struktura. Ich neo-krautrockowe riffy z przekształconymi w studiu wokalami sprawiały wrażenie dźwiękowego konstruktywizmu – czegoś, co niespecjalnie angażuje emocje, ale świetnie nadaje się do chłodnej kontemplacji z perspektywy miejskiego leżaka.

Tu właśnie wjeżdżają Black Midi cali na biało. Ekspresją i nonszalancją wytrącają math-rocka ze sfery abstrakcji, zachowując wszystkie jego zalety, przywracają tej konwencji ludzką twarz. Możemy na niej dostrzec humor, ale jednocześnie przerażenie, siłę, słabość, wrażliwość, brutalność, a przede wszystkim wielką potrzebę wolności. Wydaje się, że postaciami w największym stopniu definiującymi głęboko humanistyczną tożsamość brytyjskiej formacji są wokalista Geordie Greep i perkusista Morgan Simpson. Na grę tego ostatniego zaraz po występie zwrócili uwagę miłośnicy tutoriali dla bębniarzy. Jego wyrazisty, różnorodny styl stanowi fundament imidżu grupy, która zamiast wprowadzać słuchacza w trans, chce regularnie wytrącać go równowagi. Również frontman Greep w każdym utworze potrafi zaznaczyć swoją odrębność. Z wysokim, nieco skrzeczący głosem, niestaranną artykulacją i zaskakującą ekspresywnością sprawia wrażenie, jakby znajdował się na zewnątrz tworzonej przez kolegów muzyki, jako twórca niezależnej opowieści, ktoś niedopasowany, niezależny, a jednocześnie zagubiony. Styl Greepa to przerwana lekcja matematyki, coś pomiędzy mową obłąkanego kaznodziei, wygłupami irytującego przedrzeźniacza a wołaniem o pomoc. W „953” czy „Reggae” występuje w roli alt-folkowego narratora zapowiadającego gitarową apokalipsę. W „Ducter” urywa zdania, wrzeszczy, jęczy, piszczy, a jednocześnie z uporem powraca do zaśpiewanego z pasją refrenu („he would not break me”), który w tym numerze zdaje się być bronionym z pasją posterunkiem na jakiejś rzeczywistej bądź wymyślonej wojnie.

Teksty nie wskazują na to, że muzycy toczą ją z jakimś konkretnym przeciwnikiem. Black Midi nie ułatwiają słuchaczom interpretacji, wprowadzając mnóstwo absurdu: mylą tropy, wątki, a nawet zmieniają języki. Na zaśpiewanej przeważnie po angielsku płycie z niemieckim tytułem pojawia się nawet kilka polskich słów (tak na marginesie, idealnych na zakończenie koncertu na OFF Festiwalu): dziękuję, proszę, do widzenia. Zamykają one „Years Ago” poszatkowany znaczeniowo i składnikowo utwór o tym, jak próbowano wrzucić bohatera do aparatu telefonicznego i przeciąć piłą łańcuchową, a potem przyszli długopis i czarny łabędź. W „Western” podróży przez miasto mrówkojadów towarzyszy spotkanie z różową gąsienicą i szóstką jej anorektycznych dzieci. Na szczęście Black Midi nie ograniczają się do surrealistycznej poetyki, tak dobrze znanej z od czasów hipisowskich albumów. Gdzieniegdzie przemycają znaczące aluzje do współczesności. W „Near DT MT” odnoszą się do kryzysu wodnego we Flint (w stanie Michigan), w połączeniu z teledyskiem tekst „Ducter” zdaje się odzwierciedleniem ekologicznych niepokojów, ukazującym (poprzez kojarzące się z bio-artem praktyki rozmywania klasycznych dzieł malarstwa europejskiego) sytuację przerażenia antropocentrycznym, samobójczym egoizmem. W „Bmbmbm” groteskowy w swej prostocie tekst, polegający na uporczywym powracaniu do jednej frazy („she moves with a purpose”) poprzedza rozpaczliwie-wściekły wsamplowany głos uczestniczki brytyjskiego Big Brothera Nikki Grahame.

Jak w kontekście takiej warstwy lirycznej rozumieć tytuł albumu? Kraina Schlagenheim wydaje się być królestwem trafiania w sedno. Być może Black Midi uderzają w czuły punkt trafiania w punkt? Swoimi destabilizującymi, dziwacznymi tekstami odżegnują się od świata wyrazistych stanowisk, mocnych point, nastroszonych tożsamości. Jednocześnie ich zaangażowanie oraz gniew wydają się pozbawione ironii. Wyrażają potrzebę grania i bycia na serio. Z szaleństwa dekonstrukcji i dekompozycji wyłania się próba spreparowania buntu, który nie da się wpisać w schemat nostalgii za młodzieżową kontestacją.

Taką taktykę przed Black Midi z powodzeniem stosowała nasza Złota Jesień. W tym momencie odetchnijmy po latach zazwyczaj odtwórczego kopiowania przez polskich wykonawców lansowanych przez „New Musical Express” indie-kapel. Słuchajac „najbardziej progresywnego obecnie, londyńskiego zespołu”, możemy powiedzieć: u nas to już było grane. Łączenie math-rocka z noisem, kapitalne przejścia między hałasem a wyciszeniem, aranżacyjna, nerwowa wielowątkowość, absurdalność tekstów, skłonność do dziwacznych sampli, no i przede wszystkim styl funkcjonowania wokalisty – mumble rockera, kogoś, kto w mocno bełkotliwy, często nieczytelny sposób buduje swoje oniryczne opowieści. Oczywiście Black Midi nie są Złotą Jesienią bis, inaczej rozkładają akcenty – zdają się zespołem w większym stopniu zdyscyplinowanym, szczególnie rytmicznie, ciut bardziej mimo wszystko konwencjonalnym, ale też doskonale unikającym tak częstych i irytujących w noise-rocku dłużyzn.

Twórcy „Schlagenheim” zdecydowanie mają pomysł, co zrobić z muzyką rockową po jej śmierci, gdy nie może być ona głosem żadnego pokolenia ani nie satysfakcjonuje jak modny jeszcze niedawno retro-fetysz. Proponują coś pomiędzy freak-show a placem zabaw. Przepuszczają przez własną wyobraźnię tę dziwną współczesność, w której żyjemy i wyznaczają przestrzeń poszukiwania wolności. Nikt już nie potrzebuje wyeksploatowanego doszczętnie mitu młodości, jaki serwował dawny rock. Być może jednak jest jeszcze w gitarowym graniu miejsce na mit dzieciństwa, w którym wolno być wszystkim w jakikolwiek sposób. Warto próbować i eksperymentować, wygłupiać się, ujawniać absurdalność dorosłych ról własnym niedostosowaniem, testować granice – swoje i innych, by w ten sposób nieśpiesznie stawać się.

 

Black Midi, „Schlagenheim”
Rough Trade Records
2019

fot. Dan Kendall