Archiwum
21.01.2013

Czytając liczne recenzje „Holy Motors” Leosa Caraxa, można dojść do wniosku, że jest to film absolutnie o wszystkim: aktorstwie, rzeczywistości pożeranej przez simulakry, a nawet bezinteresownym pięknie. Rzeczywiście, oglądając hit zeszłorocznego festiwalu w Cannes, zdajemy sobie sprawę, że wszyscy komentatorzy mają rację – „Holy Motors” jest o wszystkim. Posiada przy tym cechę charakteryzującą największe dzieła sztuki, które znakomicie wpasowały się w swój czas – potencję opisu fundamentalnych problemów współczesności.

Rację ma również sam reżyser, który zwykł, oczywiście nieco kokieteryjnie, mówić, że to bardzo prosty film – facet wsiada do samochodu, jedzie do jednej pracy, potem do kolejnej. Trudno o lepszy opis tej szczątkowej fabuły! Oscar faktycznie niewiele robi poza jeżdżeniem po Paryżu limuzyną prowadzoną przez Celine, wypełniając przy tym zawodowe obowiązki – a że pracę ma dość niezwykłą… no cóż. Mężczyzna wciela się w kolejne role rozpisane w scenariuszach podrzucanych na fotel samochodu. Raz wychodzi z limuzyny przebrany za starą żebraczkę, innym razem zamienia się w obleśnego skrzata liżącego pachę Evy Mendes, a kolejnym… nie, nie zdradzę kolejnych wcieleń Oscara, pozwólcie się zaskoczyć! Te następne są jeszcze bardziej niezwykłe, a przy tym niesztampowo druzgocą nasze fabularne przyzwyczajenia. Aktorskie popisy Oscara, wciąż balansujące między rzeczywistością a nierealnością, zachwycają pomysłowością, barwnością i… w istocie, również bezinteresownym pięknem! Sprawia ono, że popadamy w hipnotyczną wręcz fascynację niesamowitością wcieleń Oscara. Momenty bezcelowej kontemplacji scenariuszowych pomysłów Caraxa nie trwają jednak zbyt długo, wyrywa nas z nich po Brechtowsku dystansujący autotematyzm, podkreślający sztuczność fabularnych rozwiązań.

Rozdzielenie rzeczywistego i fikcyjnego wcale nie jest w dziele Caraxa najwyraźniej zarysowującą się opozycją – tą jest binarność piękna i idei. Francuski reżyser twierdzi, że we współczesnym świecie mamy do czynienia z deficytem piękna, a raczej zatraciliśmy umiejętność jego dostrzegania. Zamykamy przed nim oczy niczym śpiący w sali kinowej widzowie w otwierającej film scenie. Media z kolei odwróciły się w stronę wynaturzonego dziwactwa. Według Caraxa, wystarczy otworzyć oczy – rozejrzeć się wokół siebie, spojrzeć przez szybę samochodu i zachwycić światłami nocnego Paryża czy wystawić własną wrażliwość na magiczne działanie ruchomych obrazów.

Właśnie one są najważniejszym bohaterem „Holy Motors” – film otwiera krótka migawka z filmów Edwarda Muybridge’a, który w swoim zoopraksiskopie łączył fazy ruchu, tworząc pierwsze na świecie filmy. Następnie przenosimy się do współczesnego pokoju hotelowego, w którym obserwujemy samego reżysera otwierającego w jednej ze ścian przejście do kina. Przestrzeń sali kinowej jawi się jako cudowne miejsce, gdzie ludzie śnią swoje sny, a klucz do tej niesamowitej krainy dzierżą filmowi twórcy – autorzy tacy jak Carax, który zdaje się aspirować do kontynuowania tradycji wielkich mistrzów kina z Godardem, Bergmanem czy Fellinim na czele. Jego „Holy Motors” wyraźnie jest inspirowane „8 i pół” tego ostatniego, jednak istnieje między nimi zasadnicza różnica. „8 i pół” jest sztandarowym dziełem filmowego modernizmu. Stawiało charakterystyczne i fundamentalne pytania dla tamtej epoki: Fellini wniknął w głąb świadomości reżysera filmowego – Guido Anselmiego. Zanurzył się w świat jego psychiki, aby zadać pytanie o epistemologiczne możliwości bohatera. Film Caraxa z kolei może się stać flagowym filmem dla sztuki postmodernizmu, która interesuje się raczej ontologią niż epistemologią – statusem bytowym naszej rzeczywistości. Francuskiego reżysera mniej interesują zaułki świadomości bohatera, a bardziej jego realność.

Właśnie te filozoficzne rozważania stanowią drugą warstwę filmu, będącą przeciwwagą dla niezwykłych antraktów. Carax stawia podstawowe pytania dla naszej współczesności – zastanawia się nad autentyzmem rzeczywistości i podmiotowej tożsamości. Nie rozstrzyga jednak tych kwestii w sposób definitywny, podsuwa jedynie własną, dość pesymistyczną diagnozę. Jego idee zdają się pochodzić z dwóch, łączących się w zasadniczych punktach, źródeł – myśli Jeana Baudrillarda oraz Erviga Goffmana. Podążając za tokiem wywodu francuskiego socjologa, Carax ukazał świat, w którym rzeczywistość poddaje się procesowi wypierania przez obrazy, powoli zamieniając się w film. Jego widzowie nie śnią już na jawie o filmowych przygodach, jak to było do niedawna, lecz w sali kinowej marzą o prawdziwym życiu. Nie mogą być również pewni statusu własnej tożsamości: ich ego zostało rozbite na wiązki odseparowanych ról. Ponowoczesny człowiek, niczym aktor, przywdziewa co chwilę nową maskę i wychodzi w niej na scenę życia codziennego. W takiej sytuacji fundamentalnym pytaniem jest, czy możemy funkcjonować bez maski – w pełni autentyczni jak Oscar we wnętrzu swojej limuzyny? Być może przestrzeń jego samochodu stanowi zinternalizowaną jaźń – znaczyłoby to, że tylko wobec siebie możemy być całkowicie szczerzy. Konfrontacja z innym wymaga od nas uzbrojenia się w grubą warstwę makijażu.

Oscar zapytany o powód nieustannego przybierania nowych tożsamości, mówi, że robi to dla piękna gestu. Ta odpowiedź wydaje się również receptą Caraxa na deflację realności: cieszmy się pięknem, choćby było tylko ułudą. Otwórzmy oczy na rzeczywistość, bo dzięki naszemu spojrzeniu nabiera ona wartości – jak mówi szef Oscara: piękno znajduje się w oku patrzącego.

„Holy Motors”
reż. Leos Carax
premiera: 11.01.2013

alt