Archiwum
25.06.2012

Śmierć człowieka płacy

Adam Kruk
Film

Wbrew katastroficznej tematyce, „Cosmopolis” Davida Cronenberga jest zwyczajnie zabawne – to komedia wyznająca zasadę, że nawet w obliczu katastrofy mądrzej jest się śmiać z życia, niż lamentować.

Bohaterem „Cosmopolis” jest człowiek, którego „Oburzeni” kochają nienawidzić; człowiek, który ma więcej pieniędzy, niż mógłby sam kiedykolwiek wydać, a wciąż je pomnaża – choć nie jest jasne, w jakim celu. Nie ma to zresztą pierwszorzędnego znaczenia, bo chodzi o pieniądz wirtualny, który napędzając samozwrotny mechanizm, służy wyłącznie sobie. Dowodzi nim grany przez Roberta Pattinsona Eric Packer i zaspokajanie tylko jego potrzeb oglądamy na ekranie. Prócz tych podstawowych (fizjologicznego, żywieniowego, seksualnego) odczuwa on pragnienie obcowania ze sztuką, intelektualnej rozmowy, dosięgają go nawet sentymenty (ścina włosy u fryzjera ojca) i chęć rozrywki. Wybiera się z ochroniarzem do klubu, gdzie jest jednak jeszcze bardziej wyalienowany niźli w swojej limuzynie – teatrum większej części filmu. Choć twarz Pattinsona budzi łatwe wampiryczne skojarzenia (rola Erica nie wymaga wielkiego talentu czy głębi, tylko chłodu i dystansu – a ten tworzy się poprzez wyrwanie aktora z wcześniejszego kontekstu), bohater „Cosmopolis” – nawet jeśli mało sypia – nie jest potworem ani krwiopijcą. Jego życie przypomina po prostu pieniądze, którymi obraca – jest wirtualne. Słusznie czy nie, ludzie na wzburzonej ulicy i tak mu zazdroszczą, nienawidzą, życzą upadku. Nawet śmierci.

Jego limuzyna jest jednak opancerzona i można zadać kopernikowskie pytanie, czy to Eric krąży nią po mieście (świecie), czy to świat orbituje wokół niego? Do auta wsiadają kochanka (Juliette Binoche), trenerka od teorii (Samantha Morton), lekarz, kontrahenci… Wbrew całej odziedziczonej czy zgromadzonej fortunie, technice, władzy, w samochodzie króluje jednak nuda. Odczuwa ją również zblazowany bohater. Próbuje się z niej uwolnić, coś przeżyć, a nawet… zaprojektować własną klęskę. Cronenberg tworzy nie tyle psychologiczny portret oswobadzania się z atrybutów władzy na rzecz „prawdziwego” życia, ile raczej obraz schizofrenii kapitalizmu. Eric rezonuje ze światem, który się kończy, trzęsie i buntuje. Zimny egoista zaczyna współodczuwać z duchem czasu, polemizować, a nawet kibicować swoim antagonistom. Odbija się w nim kres świata, jaki znamy, trochę jak w przypadku bohaterki granej przez Kirsten Dunst w „Melancholii” – filmie zresztą ciekawszym, nieprzegadanym w tym stopniu, co „Cosmopolis”.

U Larsa von Triera Dunst mówiła, że życie jest tylko na Ziemi i nikt nie będzie za nim tęsknić. W „Cosmopolis” bohaterka Samanthy Morton twierdzi, że człowiek przetrwa, a komputery znikną, by wszystko mogło zwolnić i powrócić – na ile to możliwe – do stanu „naturalnego”. Eric odpowiada, że komputery już zniknęły (nawet to słowo brzmi staroświecko), bo wtopiły się w codzienność. Powraca ulubiony przez Cronenberga motyw cyborgizacji człowieka, internalizacji techniki w ciele (limuzyna jako jeżdżący komputer) i w umyśle. To właśnie połączenie kapitału i techniki, wymuszające wieczny progres, służący nie wiadomo już komu, sprawia, że czas przyśpiesza, że „żyjemy w wiecznej przyszłości”. Cronenberg, który w ostatnich filmach: „Wschodnich obietnicach”, „Historii przemocy”, a także słabszej „Niebezpiecznej metodzie”, dość mocno oddalił się od ulubionych tematów, tym razem daje powody do zadowolenia miłośnikom swoich wcześniejszych obrazów w rodzaju „Wideodromu”, „Muchy” czy „eXistenz”.

Ponadto, wbrew katastroficznej tematyce, „Cosmopolis” jest zwyczajnie zabawne – to komedia wyznająca zasadę, że nawet w obliczu katastrofy, mądrzej jest śmiać się z życia, niż lamentować. Jeżeli coś tu rozczarowuje, to jedynie struktura, niewytrzymująca nadmiaru sensów i tropów. Na oczach widza bowiem rozpada się nie tylko świat przedstawiony, ale i sam film. Początkowo zimne i lśniące uniwersum cyberkapitalizmu, w którym nikt już nie wie, czym jest pieniądz (dlatego ten jest mało pociągający), budzi grozę, niesmak, nawet politowanie. Trudno nie życzyć mu końca. Potem obraz ten zaczyna obracać się we własną karykaturę (kolejne rozmowy Erica z żoną), a napięcie rozsadzane jest humorem (świetna scena badania prostaty!). Wszystko po to, aby we wspinającym się na wyżyny absurdu finale i tę konwencję porzucić. Nieco odklejone zakończenie zwalnia tempo i nie wytrzymuje porównania z wcześniejszymi scenami.

Sens przydługiego spotkania krezusa ze swoim zabójcą (Paul Giamatti) jest przewrotny, cyniczny i bardziej okrutny niż wielu, szczególnie nastawionych lewicowo, życzyłoby sobie. Jeżeli bowiem w filmie wielki kapitał reprezentują zepsute jednostki odklejone od rzeczywiści, niepotrafiące się cieszyć nawet swoim majątkiem, to w finale Cronenberg pokazuje, że ich antagoniści to ludzie równie mali, podli, nieprzejmujący się innymi. Tyle że biedniejsi. Ostatecznie jednak wszyscy cuchną tak samo.

„Cosmopolis”
reżyseria: David Cronenberg
dystrybucja: Monolith Films
premiera: 22.06.2012

alt