Archiwum
25.08.2017

Z Małgorzatą Lebdą rozmawiają Jerzy Borowczyk i Krzysztof Skibski

Rozmawiamy na początku lipca w Tribece na krakowskim placu Szczepańskim. To Pani zaproponowała miejsce. Trochę się już po okolicy pokręciliśmy, obserwowaliśmy ludzi, architekturę. Chcielibyśmy zacząć od pytania: lato w mieście. Ma Pani na to jakiś sposób?

Lato w mieście… Mój pomysł polega na tym, aby wyjechać poza miasto. Od półtora roku do Krakowa sprowadza mnie przede wszystkim praca i wydarzenia kulturalne. Wyprowadziliśmy się bowiem ze ścisłego centrum. Można powiedzieć, że coraz bardziej ciążymy w kierunku wsi. Miasto nie jest dobrym miejscem na lato. Szczególnie Kraków, w którym zarówno zimą, jak i latem nie mamy czym oddychać. Z zazdrością myślę o Poznaniu, w którym oddycham z ulgą. Kojarzę to miasto z wiatrem i dużymi przestrzeniami.

Tak Pani myśli?

Tak postrzegam Poznań. Przypomina mi trochę Warszawę pomieszaną z Moskwą!

Jakoś trzeba jednak w tym Krakowie żyć. Spędzać także letni czas. Myślimy zwłaszcza o chwilach niewypełnionych pracą. Ma Pani jakieś ulubione miejsca? Nisze?

Moje zainteresowania sztukami wizualnymi nie pozwalają mi obojętnie przechodzić obok galerii czy muzeów. Bardzo często korzystam z tego, co się tutaj dzieje. A dzieje się bardzo dużo. Myślałam nawet o tym, że powinien zostać stworzony portal, który koordynowałby wszystkie imprezy kulturalne w ten sposób, aby na przykład różne spotkania autorskie nie nakładały się na siebie. Niejednokrotnie w Krakowie odbywa się kilka takich spotkań naraz. Najgorzej jest wtedy, gdy ich bohaterami są znajomi. Rodzi się wówczas wielkie prawdopodobieństwo, że ktoś się „obrazi”. Trudno bowiem się rozdwoić. To miasto wielu inicjatyw, wypełnione mnóstwem wspaniałych ludzi, z którymi chciałoby się spotykać, rozmawiać. Można by stać się tu tylko bywalcem kawiarni i na tym ciekawie spędzić życie. Praca trzyma mnie jednak skutecznie w przysłowiowym pionie, i niestety też przy komputerze.

Jak się z tego kołowrotu wyrwać?

Mam swoje sposoby. Przede wszystkim aktywność fizyczna. To moje uzależnienie, czerpię z tego wielką przyjemność i dużo siły. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Bronowicach, niemal codziennie biegałam wokół Błoni. Trudno byłoby zliczyć, ile kilometrów tam zrobiłam. Właściwie cały mój doktorat powstał na podstawie tego, co przychodziło mi do głowy podczas biegania właśnie tam. Lubię sportowe wyzwania, biegam ultramaratony, dwa lata temu wymyśliłam, że przebiegnę 100 kilometrów po górach i rok temu zrobiłam to w ramach Biegu Siedmiu Dolin w Beskidzie Sądeckim. Metafizyczne doświadczenie. Polecam wszystkim! Podobnie jak wspinanie, mój mąż jest himalaistą, mam więc ułatwiony dostęp do tego typu aktywności, z czego często korzystam. Innym skutecznym sposobem są po prostu podróże, to jest dla mnie ładowanie akumulatorów.

A jak wyglądają okolice, w których teraz Pani mieszka?

Są to tereny na pograniczu miasta i wsi. Wioski, które zaczynają się tuż za naszą ulicą, są bardzo podobne do tej, z której pochodzę. Te same zapachy palonych ognisk, widok dzieciaków bawiących się w potokach. Takie okoliczności mocno mnie inspirują. Fizycznie, wręcz namacalnie mogę powrócić do sensualnych doznań związanych z moim dzieciństwem. Poza tym już czuję się związana z tymi miejscami, można powiedzieć, że je sobie wybiegałam. Jeśli tylko czas na to pozwala, pojawiam się tam niemal codziennie, biegnąc swój ulubiony dystans 10 kilometrów i tam już pół wsi mi się kłania, ludzie zagadują, komentują.

To jest dom jednorodzinny?

Mieszkamy w kamienicy na najwyższym piętrze. Historia naszego zamieszkania tam jest nieco dziwna.

Co takiego?

Kiedy decydowaliśmy się na to mieszkanie, trzeba było bardzo szybko podjąć decyzję. Nie mogliśmy go dokładnie obejrzeć, bo ktoś tam ciągle mieszkał. Nie widzieliśmy też, co jest za oknami. Mieliśmy świadomość, że w najgorszym razie grozi nam sytuacja, że zamieszkamy w środku blokowiska. Dopiero po podpisaniu umowy, gdy poprzednich lokatorów już nie było, okazało się, że nasze okna wychodzą na kwadrat łąki z okazałymi drzewami, to wszystko otoczone przez bloki. Mamy stąd piękny widok na Beskidy, czasem na horyzoncie widać kontury tatrzańskich szczytów, a także na Kraków, na który patrzymy z góry i możemy obserwować – niestety bardzo często – wiszący nad nim smog. Mieszkamy więc w sąsiedztwie strzeżonych, zamkniętych osiedli, w przestrzeni właściwie klaustrofobicznej, a jednak mamy widok na łąkę, która latem nie pozwala spać, tak głośno rozrabiają w niej świerszcze. I jest jeszcze to, na co mieszkając na wsi, nie zwracałam uwagi, a co było codziennością… Po dziesięciu latach mieszkania w mieście znowu słyszę ptaki, które zaczynają swoją aktywność już w okolicach trzeciej w nocy, rozpoznaję słowiki, drozdy, rudziki. Cudowne.

Ściany bloków dodatkowo to nagłaśniają.

Tak. Ta przestrzeń pomiędzy nimi zwielokrotnia te odgłosy. Cały ten zielony obszar w tym betonowym ogrodzeniu bloków to dla mnie coś w rodzaju małego arboretum.

Czyli Pani prywatna mapa Krakowa jest niezbyt obszerna. Kilka punktów?

Zawsze determinowały tę topografię najmocniej miejsca pracy i zamieszkania. Mam jednak za sobą pewien eksperyment z przestrzenią tego miasta. Coś, co narodziło się z potrzeby poznania go. Przyjrzenia się mu uważniej. Przed Bożym Narodzeniem krakowska „Gazeta Wyborcza” poprosiła mnie o tekst. Pomyślałam wtedy, że zrobię to, co lubię, czyli pobiegam i to opiszę. Aby mój pomysł zmieścić w jakieś ramy, zdecydowałam, że będzie to dystans maratoński. Miałam za sobą doświadczenie pierwszego w życiu maratonu, który pokonałam właśnie w Krakowie kilka lat wcześniej. Zastanawiało mnie, że nie pamiętałam z niego niczego, co dotyczyłoby miasta. Zależało mi więc na tym, aby odkryć miasto właśnie z perspektywy biegowej, bez poczucia, że ścigam się z kimkolwiek. Był to jednak nierozsądny pomysł.

Dlaczego nierozsądny?

Najpierw byłam zachwycona tym, jak genialna rzecz przyszła mi do głowy. Przedstawiłam pomysł redakcji, która na to, że fajnie, że okej, że „powodzenia!” [śmiech]. No i pojawiły się pierwsze wątpliwości. Przecież trzeba to przebiec, a była zima i…

…smog.

Tak! Biegłam w masce. Bardzo męczące!

Jakieś zapamiętane obrazy z biegu?

Budzące się miasto, zapalające się światła w mieszkaniach, ludzie krzątający się po kuchniach. I szczególnie ostatnie kilometry. Okolice kombinatu, Nowa Huta. W tym miejscu monumentalnie rozlewa się Wisła. Rzeka wyglądała tak, jakby cała była z rtęci. Przystawałam zahipnotyzowana, gdy o lustro wody uderzały ciała kormoranów i czarnych łysek. Na dodatek kompletna cisza, jakby ktoś odciął fonię. Wisła przypominała mi wtedy kadr z filmu Tarkowskiego.

Którego?

Ze „Stalkera”. Jest taka scena, jedna z końcowych, w której bohaterowie schodzą w kierunku rzeki. W jej tafli odbijają się ogromne kominy, krajobraz postindustrialny, wręcz apokaliptyczny. Najważniejsza jednak jest rzeka – niewzruszona, piękna.

Coś jeszcze Pani pamięta z tego dnia?

Było wiele drobiazgów. Biegłam wcześnie rano. To wzbudzało zainteresowanie wielu osób. No bo zima. Bo kobieta („Co ona tu robi?”). Dlaczego w masce? Wiele osób nie miało świadomości, że jest jakiś problem z zanieczyszczeniem powietrza i myśleli, że ta maska to tak dla szpanu.

W ten sposób z lata w mieście zrobiła nam się zima miejska.

Co ciekawe, w tym samym numerze „Wyborczej” znalazł się artykuł Kuby Kornhausera, który również przemierzał wtedy Kraków, ale na rowerze. Wyglądało to tak, jakbyśmy się umówili. Zresztą Kuba co jakiś czas dzieli się z czytelnikami swoimi rowerowymi przygodami. Bieganie czy jeżdżenie na rowerze wydaje mi się czymś, co pozwala wniknąć w tkankę miasta.

 

Ciąg dalszy rozmowy ukaże się w numerze 3/2017 „Czasu Kultury”

Małgorzata Lebda, fot. KT