Archiwum
24.05.2016

Rozpad świata

Michał Piepiórka
Film

Jak przedstawić uczucia osoby, która nagle przestaje widzieć? Film nie wydaje się najbardziej odpowiednim medium do ich wyrażenia. Wizualność kina i czerń niewidzenia wydają się sobie przeciwstawiać. Eskil Vogt, reżyser filmu „Ślepowidzenie”, mimo wszystko podjął wyzwanie i próbował znaleźć wizualny ekwiwalent psychiczno-zmysłowego stanu przynależącego osobom niewidomym. Dysfunkcja wzroku Ingrid, głównej bohaterki filmu, wydaje się jednak tylko metaforą – stymulatorem, dzięki któremu norweski twórca mógł się zmierzyć z powszechnymi lękami i problemami współczesnego społeczeństwa.

Śledzimy codzienne życie czterech osób, które bardziej niż ludźmi z krwi i kości wydają się figurami wyrażającymi jeden z wymiarów samotności. Cierpiąca na ślepotę główna bohaterka jest uwięziona we własnym domu z powodu lęku przed próbą zmierzenia się z ruchliwym i nieprzyjaznym światem, po którym musiałaby poruszać się po omacku. Podobne życie prowadzą przysadzisty, nieśmiały mężczyzna spędzający całe dnie na oglądaniu pornografii oraz młoda kobieta – samotna matka, która widuje się z córką jedynie w weekendy. Nietypowy czworokąt dopełnia mąż niewidomej, przeżywający nie mniejszy dramat niż Ingrid. Cała czwórka żyje w strachu – przed ludźmi, zranieniem, zewnętrznym światem, a przede wszystkim przed samotnością, na którą cierpią żyjąc nawet obok bliskich sobie osób.

Skonstruowany przez reżysera świat stopniowo się rozpada. Z początku dostajemy jedynie drobne sygnały świadczące o tym, że coś jest z nim nie tak. Od pierwszych chwil natomiast umowność filmowego świata zdradza głos narratorki, którą jest „ślepowidząca”. Szybko jednak Vogt wyjawia sekret, który skrywał się w sposobie prowadzenia narracji. Czwórka postaci jest sobie bliższa, niż mogłoby się wydawać, a świat przedstawiony to nic więcej niż wizualny ekwiwalent psychicznych, sensualnych i fizycznych stanów głównej bohaterki. Gdy staje się to jasne – a dochodzi do tego dość szybko – świat „Ślepowidzenia” traci swoją pierwotną stabilność. Bohaterowie przenikają się, miejsca, uczucia i wspomnienia zlewają w jedno. Wizualna, ekranowa rzeczywistość okazuje się fikcją – patchworkiem pocerowanym z lęków, pragnień i wyobraźni Ingrid.

„Ślepowidzenie” jest debiutem Vogta, choć autor ten nie jest osobą anonimową w branży filmowej. Jako autor scenariuszy filmów Joachima Triera jest odpowiedzialny za nietypowy sposób prowadzenia narracji w filmach norweskiego reżysera. Można go nazwać strukturalnym eksperymentatorem, którego nie bawi linearne opowiadanie historii. Za każdym razem Vogt stara się znaleźć narracyjny ekwiwalent dla snutej opowieści. Do tej pory udawało mu się to z różnym skutkiem. W „Głośniej od bomb” – które niedawno gościły na ekranach naszych kin – próbował wejść do głów bohaterów, by wydobyć ich wspomnienia, pragnienia i sekretne myśli. Ostatecznie film rozpadł się na milion niekoherentnych kawałków, które dystansowały nas od enigmatycznych bohaterów. Nietypowa narracja stała się jedynie nic nieznaczącym ozdobnikiem, który miał dodawać całości arthouse’owego sznytu.

W „Ślepowidzeniu” jest inaczej. Czuć, że za sposobem prowadzenia akcji skrywa się konkretny cel, który ma zapewnić widzom określone doświadczenie. Igranie z percepcją oglądających, zwodzenie ich, nagłe burzenie tego, co się z taką pieczołowitością budowało, ma wprowadzić oglądających w stan zagubienia – poczucia obcości, doświadczenia nieprzyjaznego świata, który obserwują na ekranie. Lęki niedawno oślepionej Ingrid, związane z ewentualnym macierzyństwem, miłością jej męża, kontaktami z obcymi ludźmi czy nieradzeniem sobie z poruszaniem, stają się nam bliskie – jesteśmy wręcz w stanie empatycznie współodczuwać z nagle zagubioną bohaterką.

Ten nietypowy sposób opowiadania ma jednak swoje zasadnicze wady. Gdy pierwsze zaskoczenie odkrytym statusem ontologicznego przedstawianej rzeczywistości mija, film nie ma za wiele więcej do zaoferowania. Gdy rozgryziemy autorski zamysł, stworzona metafora zaczyna być zbyt dosłowna, a momentami wręcz niezamierzenie śmieszna. Sztuczne światy mają to do siebie, że alienują. Gdy widz zauważy, że opowiadana historia to nic więcej niż gra wyobraźni, a bohaterowie są pustymi fantomami – szybko przestaje się nimi interesować. By podtrzymać uwagę oglądającego, skonstruowany świat musi stać się w jakiś sposób atrakcyjny. W „Ślepowidzeniu” tak niestety nie jest. Reżyser nie proponuje niczego więcej poza jednym zaskoczeniem i wprowadzeniem w doświadczenie bohaterki.

Wydaje się, że igranie z narracją w taki sposób, by tworzyć audiowizualne łamigłówki, to melodia przeszłości, charakteryzująca kino sprzed kilkunastu lat. Postmodernistyczne próby Davida Finchera w „Podziemnym kręgu” czy Christophera Nolana w „Memento” oddawały ducha tamtych czasów, stanowiąc zarówno próbę podjęcia gry z konwencją, jak i oferując namysł nad problemami ontologicznymi. Trudno nie odnieść wrażenia, że próby Vogta, które rozpoczął on we współpracy z Trierem przed laty, dziś są już nieco passé. Nie są chyba nikogo w stanie zaszokować czy wytrącić z równowagi.

Trzeba jednak oddać Vogtowi, że mimo wtórności formy udała mu się konstrukcja świata wywołującego lęk, a jednocześnie będącego ekwiwalentem rzeczywistości, którą wypełniają różnego rodzaju strachy. Przecież dość powszechnym doświadczeniem jest poczucie rozpadania świata w momencie, gdy pewniki, na których go budowaliśmy, okazują się fałszywe.

„Ślepowidzenie”
reż. Eskil Vogt
premiera: 20.05.2016

alt