Archiwum
23.01.2018

Możliwe, że coś przegapiłem albo że moja historycznoliteracka pamięć jest dziurawa, ale w myślach stawiam następującą hipotezę: prawdopodobnie od czasu debiutu Doroty Masłowskiej nie rozmawiało się tak obficie o formie polskiej powieści. O formie, czyli o kształcie, nie kondycji, ponieważ polską powieść rozumiem tu konkretnie, jednostkowo, nie ogólnie. Powodem dzisiejszych dyskusji stał się „Robinson w Bolechowie” Macieja Płazy. Nie oznacza to oczywiście, że zrównuję lub choćby porównuję tu książki Masłowskiej i Płazy. Nie miałoby to większego sensu. Idzie mi raczej o zestawienie recepcji, tego, co w przypadku obu tytułów przykuło uwagę czytelników, nie o porównanie tematu czy wskazanie formalnych podobieństw obu pozycji.

Recenzje „Wojny polsko-ruskiej…” skupiały się na kształcie powieści, jej języku i literackich nawiązaniach, które autorka wpisała w swój tekst. Recenzenci komplementowali jej doskonały słuch i rzemiosło. Wskazane zalety miały odświeżyć polską literaturę, a debiut Masłowskiej szybko stał się literackim wydarzeniem.

Z podobnym uznaniem, na łamach „Gazety Wyborczej”, o nowej książce Płazy pisał Dariusz Nowacki. Także określił ją mianem wydarzenia, choć wydaje się, że autor „Skorunia” nie doczeka się tylu czytelników i naśladowców, ilu doczekała się autorka „Pawia królowej”. Po udanym i uznanym tomie opowiadań zapowiadana powieść Płazy wywołała spore oczekiwania krytyki. Poziom tychże mierzyć można liczbą informacji, jakie na temat „Robinsona w Bolechowie”, na długo przed jego premierą, znaleźć mogliśmy na stronach literackich influencerów, w prasie wysokonakładowej i tej pozamainstreamowej. Książka Płazy zajmowała wysokie miejsce wśród najważniejszych zapowiedzi końca 2017 roku. Lakmusowym papierkiem sprawdzającym odczyn tychże oczekiwań jest również liczba późniejszych recenzji. Wydaje się, że mimo wysiłków wydawcy i sporego zainteresowania „Robinsonem…” na poziomie wydawniczych zapowiedzi, po premierze, wpadł on w czarną dziurę z napisem „literatura dla koneserów” albo w szufladę z jeszcze gorszą etykietą „literatury wymagającej, trudnej”. Czytelnicze trudności wynikać mają z formy powieści i wiązać się ze spełnieniem, bądź nie, rozrywkowej funkcji literatury.

Zależnie od kontekstu, wydźwięk wskazanych etykiet określić możemy jako pejoratywny lub pozytywny. To rozróżnienie miałoby pokazywać klasowe pęknięcie wśród czytelników posiadających kapitał kulturowy, który obejmuje znajomość historii literatury, tropów i form literackich oraz tych, których nie interesują historyczna ciągłość, nawiązania i styl, lecz to, co związane jest z fabularną warstwą tekstu – dobrze opowiedziana historia, która rezonuje w emocjach czytelników. Dobrze, czyli składnie, rzemieślniczo poprawnie lub w tak zwany przezroczysty sposób, w którym desygnat (czytelnicze wyobrażenie) zasłania czytane słowo, nie odwrotnie. Taką tezę postawić można po lekturze recenzji „Robinsona…” napisanych przez autorów związanych z akademią oraz po przeglądzie postów umieszczanych przez czytelników na portalach społecznościowych. Która strona – akademicka czy influencerska – umocniła wskazane etykiety? Trudno orzec. To zapewne źle postawione pytanie. Jego struktura wynika z biegunowości opinii, których granice wyznaczone zostały przez kulturowy kapitał i pozycje recenzentów oraz ich wyobrażenie o przyszłych odbiorcach książki Płazy.

Paradoksem pozostaje fakt, że dyskusję dotyczącą powieści Płazy traktować można jako przedłużenie jednego z wątków „Robinsona…”. Jakby autor sam nas w nią wplątał albo przynajmniej zostawił nam zadanie do rozwiązania. W sposób bezpośredni odnieść możemy ją bowiem do dywagacji na temat malarskiej formy obrazów głównego bohatera. I w jednym, i w drugim przypadku – formy obrazów malowanych przez bohatera i powieści Płazy – mamy do czynienia z reaktywacją historycznych technik obrazowania. Bohater Płazy tworzy techniką temperową, sam Płaza pisze powieść modernistyczną. To wpływać będzie na recepcję ich dzieł. Jak przebiega odbiór „Robinsona…” – widzimy, jak wyglądał odbiór malarstwa jednego z jej bohaterów – Roberta i od czego zależny był przebieg jego kariery – to sprawdzić należy samodzielnie, czytając powieść.

Wydaje się, że w tym uproszczonym zestawieniu akademickiej i influencerskiej krytyki odbija się także inny, ważny temat powieści, mianowicie klasowość i pokoleniowość bohaterów „Robinsona…”. Pochodzenie postaci, nierozerwalnie splecione z ekonomicznym i kulturowym kapitałem, będzie determinować ich losy. Reprezentant każdego z trzech przedstawionych w powieści pokoleń zmaga się z własnym rodowodem i z tajemnicą fundującą jego byt.

Ucieczka z tak rozstawionych recepcyjnych (na poziomie dyskusji krytycznej) i klasowych (na poziomie fabuły i być może także na poziomie dyskusji krytycznej) sideł wydaje się niemożliwa. Wskazanie zalet „Robinsona…” postawi mnie po stronie tych, którym radość sprawia dekodowanie ukrytych w tekście odniesień formalnych i stylistycznych. Taką przyjemność oferuje nowa powieść Płazy. Jednocześnie jednak jest to tekst, który nie narzuca wskazanego trybu lektury. Literackie, plastyczne czy muzyczne nawiązania można przegapić, a mimo tego (lub właśnie dzięki temu) historia z Bolechowem w tytule nadal nieść będzie wiele czytelniczych przyjemności. Nie da się jednak ukryć, że forma jest tu ważnym czynnikiem całości, i tak jak wspomniana we wstępie Masłowska stała się doskonałą skryptorką językowego „tu i teraz”, tak Płaza wcielił się w rolę kustosza językowego muzeum. Czytając kolejne zdania i akapity, natrafiamy na słowa, które dawno wyszły z codziennego użytku lub te, które wywodzą się ze specjalistycznych rejestrów zawodowych, jak na przykład określenia związane ze sztuką malarską. Dodatkowo enumeracyjnie konstruowane opisy czynności, dźwięków, światła, koloru, wnętrz lub malowanych i oglądanych obrazów skutecznie zatrzymują bieg akcji i nawiązują do środków wypowiedzi kojarzonych ze wspomnianą wyżej powieścią modernistyczną. Kolejne obrazy i sceny czytać możemy jak mapę emocji bohaterów i bohaterek, którzy nie mówią do nas wprost, własnymi słowami i nie dialogują ze sobą bez narracyjnego pośrednika.

Kim jest „Robinson w Bolechowie”? Wydaje się, że tytuł nie wskazuje tylko głównego bohatera Roberta, lecz obejmuje członków rodziny związanej z pałacem – ojca, córkę i wnuka. Równocześnie w formule rozbitka opisać można pozostałe postacie pojawiające się w powieści, niekoniecznie te związane z tytułowym Bolechowem. Jedni ocaleli z katastrofy wojennej, drudzy z miłosnej, jeszcze inni z katastrofy rodzinnej lub politycznej, ustrojowej. Wszyscy pływają na obrzeżach systemu, w skonstruowanych przez siebie szalupach ratunkowych, pojedynczo – w kamieniarskiej pracowni lub w grupce – w miejskim skłocie czy Zakładzie. Wydaje się jednak, że żaden ani żadna z nich nie oczekuje na ocalenie, nie szykuje się do ewakuacji, nie buduje tratwy i nie wygląda okrętu ratunkowego. Przeciwnie, zostaje samotna/y lub na swoją wyspę, czyli w sieć własnej hierarchii wartości, planów i założeń, wciągnąć próbuje innych. Tak przedstawić można relacje między pierwszym i drugim pokoleniem kustoszy pałacu w Bolechowie, tak też odczytać można starcie ekonomicznych i światopoglądowych systemów, których areną stał się opisywany przez Płazę Poznań końca XX wieku. Robinson-rozbitek miałby być więc figurą niepodległą, indywidualną, samostanowiącą i samosterującą. Czy tak jest w istocie? Odpowiedź na to pytanie przynoszą wątki związane ze sztuką, z rynkiem sztuki, z rolą i definicją artysty, ale też te odsłaniające rodzinne więzi. Tu ponownie zachęcam do lektury całości.

Wydaje się, że robinsonada każdego rozbitka jest inna, zależna od systemu, w jakim przyszło mu dryfować, od polityczno-społecznej wyspy, na którą wyrzuciła go historia. Każdy będzie musiał poradzić sobie w inny sposób. Spotka różne przeciwności i zagrożenia. Każdy zostanie sam i każdego – jak w ostatniej scenie tej powieści – dławić będą odmienne pytania. To gorzki finał. Całość zaś czytać można jako powieść o rodzinie, o artyście, o dojrzewaniu, o utracie, o zmianie, o wplątaniu w historię, politykę czy kapitał. To kwestie, które bardzo dobrze uwydatnia modernizująca forma „Robinsona w Bolechowie”. Bez względu na to, jak go etykietujemy.

 

Maciej Płaza, „Robinson w Bolechowie”
W.A.B.
Warszawa 2017