Archiwum
27.05.2016

Poznań nie jest miastem dla artystów

Marek S. Bochniarz Zuzanna Bartoszek
Rozmowy

Zuzanna Bartoszek jest jedną z tych poznanianek, o które uszczupliło się kulturalne środowisko Wielkopolski. Jak wielu innych – wyjechała do Warszawy, wpisując się w szerszą falę migracji poznańskiego środowiska artystycznego. Dwa nasze spotkania w stolicy, w kawiarni przy placu Unii Lubelskiej i w Eufemii w podziemiach ASP, upłynęły pod znakiem konfrontacji z poznańską przeszłością i opowieści o nowych projektach. Pretekstem do rozmowy jest wydanie debiutanckiego zbioru poezji Bartoszek – „Niebieskiego dworu”, zawierającego jej utwory powstałe na przestrzeni ostatnich siedmiu lat.

I. Poezje: „Niebieski dwór”

Odruchowo założyłem, że w poezji wypowiada się Pani z subiektywnej perspektywy, wyraża osobiste emocje. Jak to jest z paktem autobiograficznym u podmiotu lirycznego w „Niebieskim dworze”?
Utożsamiam się tym, co piszę. Bardzo lubię „Wyznania” świętego Augustyna. Ta lektura towarzyszy mi od lat. Pisanie o sobie jest dla mnie bardzo naturalne.
Z tożsamością jest jednak problem, polegający na tym, że właściwie nie wiadomo, gdzie są jej granice. Moje myśli zmieniają się w czasie. Dlatego czasami trudno mi wytłumaczyć się z tekstu sprzed kilku lat. Zwykle wiem, o co mi wówczas chodziło, ale dziś nie zgadzam się z tym albo zgadzam, ale nie jest to już dla mnie podniecające. Nie znaczy to jednak, że zwalnia mnie to z odpowiedzialności za moje stare utwory. Jestem też przekonana, że kilka lat temu pogardzałabym swoją aktualną twórczością.

Gdy kontaktowaliśmy się mejlowo, wspominała Pani o tym, że najważniejsza w poezji jest dla Pani Prawda – i dążenie do niej.
Nie wiem, czy chodzi o wyczucie proporcji, syntezę, czy redukcję. Jestem pewna, że jest coś takiego, i cechuje pewne dzieła. Bardzo bym chciała, by było to widoczne również w mojej pracy. Napisałam kilka wersów, które bardzo silnie na mnie oddziałują. Podobne wzruszenie czuję często przy rysowaniu. Chciałabym osiągnąć podobne wzruszenie u odbiorcy.

Mogłaby Pani podać przykład takiego doświadczenia właśnie z perspektywy odbiorcy, a nie twórcy sztuki?
Jeśli miałabym podać przykład takich emocji, to dotyczyłyby wystawy, której kuratorem był Ulrich Loock. Pokazywano na niej obrazy Wróblewskiego, Danielsa i Tuymansa w Art Stations w Poznaniu. Było tam mnóstwo świetnych prac, które miały w sobie Prawdę. Dla mnie odbiór takich prac jest fizjologiczny – mam pod ich wpływem określone objawy, podobne do stresu towarzyszącego zakochaniu. Jestem wówczas dziwnie pobudzona, trzęsą mi się ręce i boli mnie brzuch.
Chciałabym, żeby wszyscy tak odczuwali sztukę. Mam takie hipisowskie marzenie.

Stworzyła Pani swoją medialną, taką spójną, artystyczną personę, której jest Pani wierna chyba już dłuższy czas.
Chciałabym, żeby tak było. Trzeba sobie nałożyć pewną sztuczność, żeby się stać tym, kim chce się być. By „być sobą”, trzeba siebie wymyślić. Od niedawna uczę się tańca, który nazywa się voguing. To taniec wymyślony przez czarnoskórych gejów – dziś byłam na zajęciach i może dlatego o tym wspominam – składa się z pozowania. Jego pierwsi wykonawcy, inspirując się gazetami modowymi, typu „Vogue”, naśladowali ruchy pozujących modelek. To bardzo sztywny taniec – ma ukazywać człowieka trochę jak manekina. Polega na autokreacji.

I już się udało? Stała się Pani taka, jak sobie na początku zaplanowała?
Raczej tak. Ale mogę się sobie szybko znudzić. Nie wiem, co wtedy zrobię – czy będę uciekała w inną pozycję, czy będę się ściszać. Na razie odbiór mnie jest bardzo wąski. Jeszcze muszę poczekać.

II Proza: pierwsza powieść

Otrzymałem od Zuzanny Bartoszek maszynopis „Podobnych kolorów” – jej pierwszej, jeszcze nieopublikowanej powieści, która zaczyna się ze sporym impetem: dotyczy śmierci matki głównej bohaterki i związanych z tym perypetii spadkowo-egzystencjalnych. Chyba jednak najbardziej uderza to, jak życie kobiety zdominowały różnorakie, wyznaczające rytm dnia obsesje, co przekłada się także na toksyczne relacje ze środowiskiem akademickim (jej kolegami i koleżankami z pracy) czy ambiwalentny, trochę cyniczny i złośliwy stosunek do świata artystów (znajomych).

Jak zaczęła Pani pisać powieść „Podobne kolory”?
To było podczas wakacji w 2013 roku. Wtedy już dużo pisałam wiersze i byłam tym trochę zmęczona. Postanowiłam, że zrobię sobie ćwiczenie prozatorskie. Jednak świadomość tego, że to trening, była nie do zniesienia. Musiałam to rozwinąć, napisać powieść. Pisałam ją rok i było to bardzo męczące.

Dlaczego na początku tej historii uśmierca Pani matkę narratorki, i robi to w tak straszny sposób?
To doświadczenie, którego się bardzo boję. Trudno mi jest to sobie wyobrazić. Bardzo kocham moją mamę. Pisanie o własnych lękach jest dla mnie bardzo podstawowe, pierwotne. Moje ulubione powieści też są autobiograficzne.

W „Podobnych kolorach” świat artystów, galerii i kuratorów jest pokazany groteskowo. Dlaczego była dla nich Pani taka okrutna?
Pokrywa się to z moimi opiniami dotyczącymi tych środowisk. Ale nie jest wcale tak źle. Gdybym pisała o środowisku literackim, byłoby znacznie gorzej – ono jest bardzo zamknięte. Artyści są generalnie bezmyślni, choć zdarzają się wyjątki.
W dzisiejszych artystach najbardziej denerwuje mnie brak charyzmy i samodzielności. Często są prowadzeni przez kuratorów. Muszą otrzymać potwierdzenie w postaci tekstu kuratorskiego. Brakuje suwerennych i świadomych postaw. Nie ma mowy o polemice między artystami czy artysty z kuratorem. Dzisiejsi artyści są po prostu nudni.

Akademicy również ostro obrywają w powieści. „Człowiekiem nauki” jest zresztą główna bohaterka.
Świat akademicki jest dużo większy i potworniejszy od artystycznego. Rządzi nim straszna hierarchia i ospałość umysłowa. Kiedy studiowałam, bardzo mnie to frustrowało. Wśród wykładowców brakuje erudytów. Wydziały istnieją osobno, nie widząc siebie nawzajem. Wykładowcy filozofii nie mają bladego pojęcia o kulturze masowej, literaturze pięknej, poloniści – o sztuce, filozofii i tak dalej. Jakby ich umysły zamykały się wraz z drzwiami danego wydziału.

A gdzie podpatrzyła Pani groteskowe zachowania językoznawców?
Na studiach właśnie. Nie tyle językoznawców, co w ogóle wykładowców. Przez chwilę studiowałam MISH (filozofię i kognitywistykę) na Uniwersytecie Warszawskim, a potem przez rok filologię polską.

III. Poznań

Dlaczego opuściła Pani Poznań i nas zostawiła?
W Poznaniu jest mało dobrych imprez i ładnej młodzieży, a ja tego bardzo potrzebuję. Brakuje też intelektualistów. To filistersko-penerskie miasto ludzi, którzy dopiero co wyjechali z bloków albo jeszcze w nich mieszkają. Potem budują sobie mały domek na przedmieściach, a ich dzieci zostają bucowatymi lekarzami. Oczywiście nie mam nic przeciwko blokom, lekarzom i domom na przedmieściach. Mam na myśli to, że w Poznaniu nie ma żadnego skoku ewolucyjnego, choć są do tego warunki ekonomiczne. Poznaniacy nie interesują się kulturą.
Kolejnymi przyczynami wyprowadzki stały się ksenofobia i agresja, wyczuwalne w całym Poznaniu. Jako osoba o szczególnym wyglądzie czuję się źle w moim rodzinnym mieście. W Warszawie czy innych dużych miastach ludzie się zwykle do mnie uśmiechają, a w Poznaniu słyszę na ulicach najgrubsze wulgaryzmy, a osoby nieco powściągliwsze po prostu się na mnie gapią czy wskazują mnie palcami. Nieraz spluwano na mój widok. W Warszawie takie sytuacje, choćby w najodleglejszych częściach Pragi, nigdy mi się nie przydarzyły.

Ada Karczmarczyk powiedziała mi, że gdy studiowała na Uniwersytecie Artystycznym, to wtedy w Poznaniu dużo się działo.
Tak. Kilka lat temu wiele osób, z którymi teraz się spotykam w Warszawie na wernisażach i różnych wydarzeniach, było jeszcze w Poznaniu. Dużo się wtedy działo. Organizowano domówki na kilkaset osób. Wszyscy byli razem w jednym klubie, w Kisielicach, Cafe Mięsna czy na jednym wernisażu. Stopniowo się to zmieniało. Trudno mi powiedzieć, co było pierwszym zwiastunem artystycznego upadku Poznania.

W 2011 miała Pani w Poznaniu swoją wystawę.
To była moja pierwsza i dotychczas jedyna wystawa. Odbyła się w Galerii ON. Prowadziłam bloga z rysunkami. Czasem podchodzili do mnie ludzie i mówili, że widzieli moje rysunki i bardzo im się podobają. Kuratorem wystawy był Krzysztof Łukomski.

Co się na niej znalazło?
Była to prosta, klasyczna wystawa rysunków. Prace były skromne, powściągliwe, rysowane ołówkiem lub długopisem. Przedstawiały głównie nieokreślone kompozycje architektoniczne. Teraz już tak nie rysuję. Rysunki uzupełniały krótkie komentarze poetyckie, jak ten:

IV. „Półmrok”

„Półmrok” trudno przegapić na półce w księgarniach artystycznych. Wyróżnia się na tle bardziej przeciętnych rzeczy: trochę jak obiekt z trochę innej parafii. To jakby papierowa galeria, gdzie można obejrzeć reprodukcje dzieł w skali 1:1 czy poczytać utwory literackie artystów związanych z Galerią Stereo.

Jest Pani chyba nadal wierna pomysłowi, aby rysunki sąsiadowały z tekstem – taki cykl trafił przecież do nowego numeru „Półmroku”.
Przez kilka lat tylko pisałam, niedawno wróciłam do rysowania. Nie wiem, jak opisać relację rysunku i literatury. Czasem wydaje mi się, że rysunek jest już skończonym utworem, a czasem klei się z wierszem. Wówczas powstaje jednak niebezpieczeństwo, że rysunek stanie się ilustracją.
Obecnie skupiam się raczej na rysowaniu. W najnowszych rysunkach udało mi się znaleźć zupełnie nową, „nieliteracką” ekspresję. Mam nawet problem z zatytułowaniem rysunku. Boję się, że tytuł zabije jego lekkość.

W „Półmroku” zajmuje się też Pani od początku designem. Jest bardzo charakterystyczny.
Jest chamski i toporny. Starałam się, żeby nie był snobistyczny w swojej prostocie. Unikałam stylowych, eleganckich krojów pisma. Chciałam, żeby było widać, że nie umiem projektować. Nie potrafię obsługiwać programów takich jak Photoshop czy InDesign, cały projekt czasopisma powstał na papierze. Cyfryzacją moich koślawych rysunków i przygotowaniem pisma do druku zajął się Jakub de Barbaro.
W ostatnim numerze, poza tym, że jest kolorowy, pojawiły się klasycystyczne kolumny na okładce. Ściągnęłam je z dziadowskich projektów smutnych czasopism literackich, takich jak „Akant”. Poza tym postmodernistycznym motywem, projekt „Półmroku” nawiązuje do pism sprzed wieku, tworzonych przez grupy artystów i literatów (konstruktywistycznego „Bloku”, poznańskiego „Zdroju” czy „Zwrotnicy” Peipera).

Zuzanna Bartoszek, „Niebieski dwór”
Disastra Publishing
Poznań 2016
http://disastrapublishing.com/niebieski_dwor

alt
Fot. Laura Ociepa