Archiwum
13.04.2017

Poza prostymi opozycjami

Maciej Duda
Literatura

Rodzina to zazwyczaj grupa osób, z którymi niewiele nas łączy. Poza najbliższymi słabo znamy kolejnych, dalszych członków rodziny. W sytuacji idealnej „coś” wiemy o najbliższych gałęziach drzewa genealogicznego. Wiemy, kto, wiemy, ile ma lat, kiedy ma imieniny, gdzie pracuje, z kim żyje, gdzie mieszka. Znamy jej/jego pasję lub garść poglądów. Rzadko pogłębiamy te relacje. To statystyczna norma. Przeczyć mogą jej przykłady indywidualne.

Odruchem zaprzeczenia mogłaby być także praktyka spisywania rodzinnej historii. Ta jednak tylko na pierwszy rzut oka służy poznaniu członkiń i członków rodziny. Jej mitem założycielskim jest raczej pytanie o samych siebie, o to, skąd jestem, jakie mam korzenie, dlaczego jestem w tym miejscu, z którego piszę i w tym kształcie, który dostrzegam. Tyle w wymiarze egzystencjalnym. Ważny pozostaje też kontekst pamięci i założenie, że skądś jesteśmy i dokądś zmierzamy, że mamy jakiś początek i koniec, że istnieje pałeczka, którą przez jakiś czas niesiemy w sztafecie pokoleń. Jednocześnie brzmi to dość naiwnie i górnolotnie, może nawet patetycznie. Na szczęście nie dotyczy to książki Moniki Sznajderman.

„Fałszerze pieprzu” to esej nie tyle o rodzinie, ile o spisywaniu historii rodziny. Zapis osobistych dociekań antropolożki, która pisze list do ojca, własnych dzieci i wnuków. Gdyby szukać półki, na której postawić książkę Sznajderman, byłaby to wnęka z książkami Henryka Grynberga, Piotra Szewca i Piotra Pazińskiego; choć forma jej eseju wydaje się najbliższa konstrukcji, którą wykorzystała Magdalena Kicińska, pisząc o Stefie Wilczyńskiej. Mam tu na myśli odsłanianie warsztatu pracy i emocji piszącej, tematyzowanie braku informacji, skąpych źródeł, przypadkowych odkryć oraz wypełnianie luk historycznymi hipotezami, domysłami, które w tej konkretnej historii nie mają statusu faktów. Sznajderman blisko także do eseistyki Martina Pollacka, którego wstęp otwiera „Fałszerzy pieprzu”.

Opis rodziny Sznajdermanów zaczyna się od konkretnych obrazów. Autorka oddaje to, co dostrzegła na rodzinnych fotografiach, które po siedemdziesięciu latach powróciły zza oceanu do jedynego ocalonego z Zagłady członka rodziny – jej ojca. Kopie fotografii stały się zresztą immanentną częścią, jeśli nie trzonem narracji. Paradoksalnie ich interpretacja to właściwie jedyne źródła dostępne skryptorce. Fotografowane miejsca, ludzie, ich pozy, ubrania oraz podpisy skreślone na rewersie – to właściwie wszystko. Jest jeszcze kilka prasowych ogłoszeń, artykułów, listów. Z tego powodu kontekstem dla owych obrazów stają się słowa innych antropologów, historyków, eseistów, prozaików. Frazy z ich książek wypełniają rodzinną i narracyjną pustkę Sznajderman. Autorka nie konfabuluje, raczej przypuszcza, co mogło się zdarzyć pomiędzy jedną a drugą migawką aparatu. Między opublikowanym w warszawskiej prasie artykułem o dziadku lekarzu a wydrukiem emancypacyjnego opowiadania babki. „Fałszerzy pieprzu” wypełniają pytania i domysły, na przykład te dotyczące motywów, które kierowały dziadkiem – co czuł, opuszczając własną rodzinę? Przecież wiedza o asymilacji, jego medycznych studiach i lekarskiej karierze to tylko skorupa. Kim byli pradziadkowie i stryjeczni dziadkowie autorki, którzy zostali w Radomiu? To pytania, na które nikt nie odpowie. Archiwum egzystencji nie istnieje. Przodkowie ocalonych żyją w rodzinnej pustce.

Gdyby esej Sznajderman kończył się w tym miejscu, nie wyszedłby poza krąg zakreślony przywołanymi wcześniej nazwiskami prozaików i eseistów. Historia rodziny ojca autorki to tylko połowa historii, połowa tomu. Napięcie całej narracji wyznacza zdanie powtórzone w tytule jednego z rozdziałów: „Myśmy uratowali się wszyscy, oni wszyscy zginęli” (s. 159). My, Polacy i oni, Żydzi. Dwie strony rodziny autorki. Po kądzieli i po mieczu. Po jednych zostały fotografie i kilka dokumentów, po drugich ziemiańska opowieść z nacjonalistycznym wątkiem. „Dwa nurty okupacyjnego życia – żydowski i polski – nie miały niemal żadnych punktów wspólnych” (s. 210) – napisze autorka. Jak połączyć jedno z drugim? Jak zrozumieć postawę przodka, który twierdził, że nie był antysemitą, jednak domagał się usunięcia Żydów z przyszłej Polski? „Bardzo mi trudno dojść z tym wszystkim do ładu. Bo jak połączyć polityczną wizję Polski bez Żydów z prawdziwą żałobą po śmierci żydowskich sąsiadów?” (s. 227) – wyzna Sznajderman. Opisywany esej rozbija prawdopodobnie fałszywe albo uproszczone opozycje. Niezrozumiałe bez osobistego kontekstu. Dziś mamy dostęp tylko do ideologii spisanych na szpaltach ówczesnej prasy, do faktów na temat kolejnych pogromów, do informacji o ocalonych i niesionej im pomocy. Dwie równoległe wizje historii, których nikt nie chce splątać. Na straży staje racjonalność. Tak jakby wojnę dało się zracjonalizować. Tak jakby nas samych określał tylko rozum. Sznajderman w pierwszą część eseju wpisała emocje, żal po stracie, tęsknotę, a raczej melancholię. Druga stała się próbą zrozumienia, zawiera racjonalne pytanie: jak to się mogło stać? W ten sposób autorka połączyła racjonalizm i emocje, splątała to, co biegunowe.

Książka Sznajderman nie jest artefaktem, który posłuży ustaleniu jednoznacznych faktów, wytyczeniu etycznie prostych historii czy zarysowaniu niezbywalnych opozycji i różnic. Zamiast tego zyskujemy opis polsko-żydowskich zależności, związków, miłości, obojętności i wrogości. Badanie historii własnej rodziny owocuje delikatnością i brakiem gotowych tez. Jak pisałem wcześniej, autorka zatrzymuje się na pytaniach, na które nie zna odpowiedzi. Przegląda się w temperamencie babki, której nie mogła poznać. A ów temperament buduje na podstawie kilku fotograficznych ujęć i informacji zaczerpniętych z akt oraz prasy. W podobny sposób konstruuje pozostałych przodków ojca. Ich wyobrażenie opiera na tematyzacji braku i przypuszczeniach. W ten sposób wypełnia luki w pamięci o własnych przodkach. Jej narracja wciąż kołuje między przypuszczeniem a tym, co zdarzyło się naprawdę, między życiem, które musi sobie wyobrazić, spisać z przeczytanych esejów i powieści a faktem Zagłady, odejścia starego świata. Świata przedwojennych przedsiębiorców i krawców, świata międzywojennej inteligencji, świata majętnych ziemian. Tylko ten ostatni przetrwał na marginesie powojennego życia. Jego znakiem stał się zamknięty czy raczej zahibernowany pokój babci. W tym pokoju „wnuki musiały szastać, a wnuczki dygać. Czasami rozmawiało się po francusku […]” (s. 166). Ten pokój stał się odpowiednikiem pliku fotografii, które przezimowały za oceanem, by po latach wrócić i stać się podstawą rozmowy autorki z ojcem.

„Fałszerze pieprzu” to narracja, która komplikuje zarówno moralnie nieskazitelną historię ziemiańskich patriotów, jak i narrację tak zwanego drugiego pokolenia, które dorastało bez przodków, w rodzinnej pustce. Tę ostatnią, w przypadku autorki, całkowicie wypełniła rodzina po kądzieli.

Niniejsze omówienie nie zyska jednoznacznego zakończenia – podsumowania, które zawierałoby nakaz lektury albo aksjologiczny opis pisarskiej techniki, wykorzystanych metod budowania i prowadzenia narracji. „Fałszerze pieprzu” Moniki Sznajderman to pozycja, która wymyka się krytycznoliterackiemu schematowi. Rozpatrywać należy ją raczej w kategoriach etycznych, nakazu pamięci. W tym aspekcie rację ma Martin Pollack, który pisząc, że to mowa, nie milczenie jest złotem, odwrócił znaczenie znanego porzekadła. Ten podwójny rodzinny portret wzbudzi w czytelnikach szereg emocji. Szkoda byłoby je odrzucić, racjonalizować lub uciec w intelektualną rozprawę o sztuce narracji.

 

Monika Sznajderman, „Fałszerze pieprzu”
ze wstępem Martina Pollacka
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2016