Archiwum
19.05.2017

Powrót króla

Maciej Bogdański
Film

Kolejny rok, kolejny reboot. Jeśli nie popularny w latach 80. cykl horrorów, to uwielbiany przez wszystkich cykl science fiction. Łatwo wpaść w stan absolutnej znieczulicy na wszystkie próby wskrzeszenia dawno pogrzebanych bohaterów, z ironią podchodzić do każdej nowej części kultowej kiedyś sagi. Z „Obcym” sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana – przecież swoiste zmartwychwstanie, a raczej reinterpretację dawnych motywów dostaliśmy już kilka lat temu pod postacią raczej chłodno przyjętego „Prometeusza”. Do tego saga nie miała przychylny recenzji od dobrych kilkudziesięciu lat; „Przebudzenie” i kolejne przygody z Predatorem przywiodły ją nawet niebezpiecznie blisko w rejony zwyczajnej śmieszności. „Obcy: Przymierze” to zatem swoisty reboot po reboocie – powtórne podejście Ridleya Scotta do przywrócenia śmiercionośnego ksenomorfa do rangi jednego z najbardziej ikonicznych i przerażających potworów kina.

Proces produkcji nie nastrajał zbyt optymistycznie – reżyser najpierw chciał przecież rozszerzyć świat zbudowany w „Prometeuszu” i zbudować nową sagę, jedynie subtelnie powiązaną z poprzednią. Mieszane recenzje kazały jednak zmienić plany, a planowana kontynuacja została rozbudowana o elementy bliższe „Obcemu”, które mają przyciągnąć do kina także dawnych fanów. Jaki jest efekt końcowy? Kompromisy w końcu rzadko w kinie wychodzą, a Scott w dalszych etapach kariery nigdy nie zdawał się przesadnie zainteresowany konwencją horroru. Moja odpowiedź zapewne nie spotka się z ogólnym uznaniem, ale zaryzykuję i tak: bardzo dobry. „Obcy: Przymierze” to genetyczna mieszanka o zaskakującej sile – mroczniejsza niż jakikolwiek film gatunkowy ostatnich lat i inteligentniejsza, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

Od razu trzeba jednak przyznać, że tytuł może wprowadzić niektórych w błąd. To wciąż przede wszystkim kontynuacja „Prometeusza”, którego znajomość na pewno pomoże w zrozumieniu pewnych elementów opowieści. Nie zmienił się też wcale arcypoważny ton znany z tamtego filmu, a cała fabuła oscyluje wokół tych samych problemów i obsesji. Tym razem zamiast misji odkrywczej mamy misję kolonizacyjną, a zamiast załogi średnio rozgarniętych naukowców – załogę średnio rozgarniętych naukowców w związkach małżeńskich. Schemat pozostaje podobny: bohaterowie docierają na nieznaną planetę, idealną, wydawałoby się, na rozpoczęcie nowego życia, po czym odkrywają, że wcale nie są na niej sami. Potem sytuacja, zgodnie z oczekiwaniami, coraz bardziej się pogarsza, a pasażerów statku „Przymierze” ubywa wprost proporcjonalnie do upływającego czasu. A wszystko w otoczce filozoficznych dyskursów na temat źródła naszego istnienia i zaskakująco dosadnych scen gore.

„Obcy: Przymierze” to film daleki od perfekcji, powielający większość błędów swojego poprzednika. Sporo tutaj wpadających w przesadny patos dialogów, fabularnych nieścisłości i narastających komplikacji już i tak dość skomplikowanej intrygi, w której ciężko odróżnić umyślne niedopowiedzenia od zwyczajnych niedopatrzeń. Tym razem Scott jednak o wiele lepiej odwraca uwagę widza – bez cienia wstydu wydaje się sięgać po konotacje z kinem klasy B, podkręca estetyczną ekstrawagancję do maksimum i ze smakiem buduje napięcie, kreując kolejne sceny terroru, które choć niespecjalnie oryginalne, zbudowane są z niezaprzeczalną techniczną precyzją. „Przymierze” najlepiej więc sprawdza się właśnie jako horror i to taki w najbardziej klasycznym tego słowa znaczeniu. Dzięki temu łatwiej przełknąć nienajlepsze decyzje bohaterów w kryzysowych sytuacjach i pozbawiony humoru ton całego filmu – konwencja zapewnia już odpowiednią dawkę samoświadomości i pozwala na pewne zdystansowanie, którego tak bardzo nie chciał widzowi zapewnić „Prometeusz”.

A pod całym tym efektownym sztafażem też nie kryje się wcale rozczarowująca pustka. Wizja okrutnego boga, niezainteresowanego losem swojej kreacji i zdolnego stłamsić ją na podstawie chwilowej fanaberii, zostaje tutaj rozszerzona o rozważania o podtekście genetycznym i analizę etyki samego procesu tworzenia. Sporo tutaj kontekstów typowych dla klasycznych body horrorów (do których przecież często zalicza się także pierwszą część „Obcego”), z obawą przed przemianami cielesnymi i niepokojącym ukazaniem seksualności na czele, gdzie każda zewnętrzna ingerencja może zmienić nas nie do poznania. Mutacja, jak w najlepszych dokonaniach Cronenberga, nie musi też wcale być jednoznacznie negatywna – to w końcu jedynie kolejny krok na drodze rozwoju; początkowo odrzucający, ale prowadzący do czegoś nowego, a może nawet lepszego. Scott konsekwentnie nie stawia też ludzkości w centrum świata, boleśnie dając do zrozumienia, że nasze pragnienia i potrzeby, nawet jeśli zbudowane na dobrych intencjach, nie znaczą zbyt wiele w kontekście wszechogarniającej potęgi wszechświata. Tym razem nie boi się też, jak zdarzyło mu się w przypadku „Prometeusza”, doprowadzić tej myśli do końca i nie wprowadza na siłę pozostawiającego nadzieję zakończenia, obiecującego możliwość odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania. Pod tym względem „Przymierze” zbliża się do nihilistycznych zapędów „Obcego 3” – to pesymistyczna, mroczna wizja, która nie pozostawia złudzeń co do prawdziwej natury człowieka i otaczającego go świata.

Paradoksalnie ta nieco nieoczekiwana rewizja opuszczonej sagi świetnie się w nią wpasowuje – niemal każdy z sequeli oryginalnego „Obcego”, oprócz uwielbianej przez wszystkich wersji Jamesa Camerona, odchodził w końcu znacząco od oryginalnej wizji i przyjmowany był z mieszaniną irytacji najbardziej zatwardziałych fanów i cichego uwielbienia małej grupki widzów przystających na wprowadzane zmiany. Przewiduję, że z „Przymierzem” będzie podobnie: to film, który zawiedzie fanów pierwszych części serii, niewrażliwych na wszystkie nowe wątki tłumaczące pochodzenie kosmity, i zawiedzie też fanów „Prometeusza”, którzy woleliby raczej kontynuację historii przedstawionych wtedy postaci Inżynierów. Nowy obraz Scotta to prawdziwy potwór Frankensteina (adekwatnie zresztą, jako że odwołania do Mary Shelley pojawiają się w historii niejednokrotnie), który złożony jest z wielu nieprzystających elementów i odgórnie skazany na niezrozumienie i potępienie, ale pod chropowatą fasadą skrywający pewne piękno. Nie czuć w „Przymierzu” biznesowego wyrachowania, a raczej szacunek wobec serii i chęć przeobrażenia jej w coś nowego. I nawet zdając sobie sprawę ze wszystkich filmowych potknięć, z łatwością przewidując rozwój fabuły i pozostając obojętnym na przedstawiane postaci, nie da się zaprzeczyć, że czający się po ciemnych zakamarkach Obcy to wciąż jeden z największych twardzieli kina grozy. Jego skrzek dalej przyprawia o dreszcze, jego bezwzględność nadal wprawia w niedowierzanie. Brakowało nam go kinie i szkoda byłoby nie przywitać go z otwartymi ramionami.

 

„Obcy: Przymierze”
reż. Ridley Scott
premiera: 12.05.2017