Archiwum
22.11.2012

Powrót i wielka przygoda

Wojciech Nowacki
Muzyka


Po warszawskim występie Dead Can Dance nie ulega wątpliwości, że było to jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych tego roku. Wydanie zaś albumu „Anastastis” należy do najistotniejszych muzycznych powrotów, bynajmniej nie roku, nie dekady nawet, lecz niemal dwudziestolecia. Większość reaktywacji po latach oznacza bowiem niewiele więcej niż odcinanie kuponów od dawnej sławy. Dead Can Dance nigdy jednak do większości nie należeli.

„Anastasis” jest pierwszą płytą formacji, która nie ukazała się nakładem ich macierzystej wytwórni 4AD. Dead Can Dance i jeden z najsłynniejszych niezależnych londyńskich wydawców były ze sobą utożsamiane do tego stopnia, że trudną do sklasyfikowania muzykę duetu z czasem wystarczało nazwać „muzyką od 4AD”. Wytwórnia ta, dzisiaj równie zasłużona, mając w swym katalogu takich wykonawców, jak Twin Shadow, Blonde Redhead, Deerhunter, The National czy Ariel Pink’s Haunted Graffiti, nie ma już jednak tak rozpoznawalnego programu muzycznego jak w latach 80. Cocteau Twins, Throwing Muses, This Mortal Coil czy Dead Can Dance właśnie tworzyły unikatowy  i spójny obraz eterycznej alternatywy.

Trudności z gatunkowym sklasyfikowaniem dźwięków z 4AD wynikały poniekąd z nowatorstwa zespołów je tworzących, zapowiadając niemal muzyczne zatarcie granic, które zaszło w ostatniej dekadzie. Samo Dead Can Dance będąc na każdej płycie rozpoznawalnym, za każdym razem oferowało drobne stylistyczne wahania, coraz bardziej jednak odbiegające od tradycjonalistycznie rozumianej muzyki rockowej. Najbliższy jej był oczywiście wydany w 1984 roku album debiutancki. Klasyczne już „Within The Realm Of A Dying Sun” próbowano wpisywać we wzbierający nurt muzyki gotyckiej, z którą jednak Dead Can Dance nigdy się nie identyfikowało. „The Serpent’s Egg” było już daleko bardziej minimalistyczne, „Aion” zaś przyniósł nieoczekiwany zwrot w stronę średniowiecza, muzyki dawnej i renesansowej. Wszystkie te inspiracje skumulowały się na „Into The Labyrinth”, podczas gdy „Spiritchaser” ujmowany był w niezgrabne ramy world music. Duet i tym razem odżegnywał się od niefortunnej etykiety, album zaś miał się okazać ich ostatnim. Brendan Perry i Lisa Gerrard, nie będąc już od końca lat 80. parą, utrzymywali nadal relacje muzyczne. W połowie następnej dekady przyszedł czas na zakończenie działalności Dead Can Dance.

Minęły lata i w 2005 roku duet postanowił wrócić na trasę koncertową, Perry i Gerrard musieli jednak ponowne nauczyć się ze sobą współpracować, a próby stworzenia nowej, wspólnej muzyki okazały się przedwczesne. Niespodziewanie, w roku 2011 Dead Can Dance zapowiedziało wydanie nowego albumu, a na swej stronie internetowej rozpoczęło publikację pięciu darmowych epek „Live Happenings”, będących pamiątkowym zapisem fragmentów trasy z 2005 roku. Tym zręcznym ruchem zdołali przypomnieć o sobie starym fanom, zainteresować nowych oraz wzmóc atmosferę oczekiwania na wydanie „Anastastis”. Płyta ta zatem od razu stała się jednym z najważniejszych powrotów w historii muzyki, jednocześnie okazując się jedną z najlepszych w dyskografii Dead Can Dance. Brzmi bowiem tak, jakby duet nie zawiesił nigdy działalności na kilkanaście lat.

Tak prezentuje się już otwierający album „Children Of The Sun”. Z miejsca zwraca uwagę świetna produkcja, porywające orkiestracje i mocny, głęboki głos Brendana Perry’ego. Jest to zdecydowanie własny i rozpoznawalny styl Dead Can Dance, ale pojawia się tu niemal post-rockowa gradacja napięcia i filmowy wręcz finał. „Anabasis” należy już do Lisy Gerard, oparty prawie wyłącznie na jednym motywie, na myśl przywodzi wędrującą karawanę. Równie hipnotycznie, a zarazem niepokojąco prezentuje się „Agape”. Pustynna atmosfera utrzymana jest i w „Amnesii”. Utwór ten zaskakuje dubową rytmiką i trip-hopowym wstępem rodem z płyt Massive Attack. „Kiko” to typowy wokalny popis Lisy Gerard na mrocznym, lecz nie pretensjonalnym tle. W przestrzennym singlowym „Opium” mamy te same lekko karaibskie rytmy, które charakteryzują muzykę The Knife. Pod koniec płyty tracą lekko rozpęd, „All In Good Time” to tylko medytacyjny finał, ale „Return Of The She-King” to jeden z nielicznych utworów. w których usłyszeć możemy i Lisę, i Brendana.

„Anastasis” to płyta spójna i ponadczasowa, a jej wysłuchanie to prawdziwa przygoda. Obywa się bez oglądania na „współczesną” muzykę – pokazuje raczej, jak wielki wpływ Dead Can Dance miało na dzisiejszych wykonawców. Przede wszystkim jednak udowadnia, że bezcelowe dziś są jakiekolwiek kategorie zarówno gatunkowe, jak i pokoleniowe. Duet doskonale odnalazłby się również w dzisiejszym 4AD, wtedy może uwypuklony byłby jego wpływ na dzisiejszą alternatywę, a hipsterska młodzież przestałaby kojarzyć Dead Can Dance ze zwietrzałą muzyką swoich ojców słuchających Polskiego Radia.

Dead Can Dance, „Anastasis”
[PIAS] Recordings
2012

alt