Archiwum
18.03.2016

Porno dla licealistów

Maciej Bogdański
Film

Czwórka licealistów, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków, idzie po szkole do pustego domu jednego z nich. Między jedną z par zaczyna iskrzyć i po bardzo krótkim wstępie, zaczynają zabawiać się w salonie, niespecjalnie bacząc na obecność innych. Drugi chłopak, zainspirowany zachowaniem kolegi, próbuje namówić wolną koleżankę do tego samego. Ta odpycha go jednak, mówiąc: „Nie, wolę popatrzeć”. To zapewne najciekawsza scena filmu „Bang Gang”, pełnometrażowego debiutu Evy Husson, z powodzeniem zmuszająca widza do autorefleksji, kiedy na ekranie ma miejsce scena seksu między nieletnimi. Później, kiedy tytuł znajduje uzasadnienie w fabule, takich zabaw z odbiorcą już nie uświadczymy, a zamiast tego pozostają nam wyświechtane artystyczne zabiegi, naiwna historyjka o zagubionych, niezrozumianych dzieciakach i duża ilość przeestetyzowanej filmowej erotyki. Patrzenie okazuje się mniej atrakcyjne, niż się wydaje.

Problem z „Bang Gangiem” zaczyna się już na poziomie scenariusza. Znudzone życiem, typowe nastolatki z klasy średniej, wymyślają niespecjalnie skomplikowaną zabawę, będącą ekstremalną wariacją gry w butelkę i zaczynają organizować coraz bardziej ekstrawaganckie orgie, którymi wypełniają swój czas, kiedy nie oglądają w telewizji programów sportowych i pornografii. Prezentuje się nam czterech głównych bohaterów, których historiami twórcy bez przerwy żonglują, nie mogąc się zdecydować na żadną konkretną perspektywę. Efekt nie jest zaskakujący: widz nie ma się z kim utożsamić, a pozostawiane na uboczu wątki wracają w losowych momentach lub pozostają w zapomnieniu aż do czasu niedbałego podsumowania, które próbuje, bez powodzenia, zebrać je w spójną całość.

Narracyjnemu chaosowi nie pomaga fakt, że żadna z postaci nie zostaje konkretnie zarysowana i wszystkie, koniec końców, wpadają w ograne stereotypy, które z filmów o młodzieży znamy aż za dobrze. Swoistym apogeum przewidywalności jest wątek chłopaka, który w seksualną grę wcale nie ma ochoty się bawić – nierozumiany przez innych, zmuszony przez ciężką sytuację rodzinną do ciągłego zostawania w domu i opieki nad chorym ojcem, większość dnia spędza, komponując muzykę elektroniczną. Przez nawarstwienie tak wielu znanych nam z innych filmów wątków trudno zaangażować się w jego wewnętrzny konflikt. Pozostaje on nieciekawą postacią, niczym się niewyróżniającą i niepozwalającą się lubić, tak samo zresztą jak pozostała trójka licealnych buntowników.

Husson próbuje udawać, że nie ocenia przewinień swoich scenariuszowych podopiecznych, ale już rozpoczynający cały film master shot, podczas którego kamera przemierza powoli korytarze domu wypełnione nagimi, kopulującymi młodziakami, jasno daje widzowi znać, że taka zabawa nie może się dobrze skończyć. Konsekwencje niemądrych decyzji bohaterów nie są trudne do przewidzenia, a chociaż refleksja rzeczywiście unika jednoznaczności, trudno oprzeć się wrażeniu, że „Bang Gang” boi się uciekać od moralizatorstwa i woli bezpiecznie pozostawić widownię z jasnymi sygnałami, co jest dobre, a co złe. To niezdecydowanie można zaobserwować nawet w samym obrazie – z jednej strony reżyserka nie chce uciekać od naturalności i bez pardonu eksponuje nagość, z drugiej – odwraca oko kamery od wstydliwych szczegółów, kiedy tylko dochodzi do aktu seksualnego, bojąc się zapewne popadnięcia w wulgaryzację. Zawieszona między dwoma porządkami, ponosi porażkę na obu frontach; „Bang Gang” nie ma w sobie dosyć realizmu, aby przyciągnąć trafnym oddaniem współczesnych realiów i nie ma też dosyć artystycznej ekstrawagancji, aby utrzymać uwagę widza autorskim stylem czy chociaż zszokować co bardziej wrażliwych uczestników seansu. Husson odwołuje się do Gusa van Santa i Xaviera Dolana, przy okazji próbując uciec od skojarzeń z podobnymi pod względem tematyki „Dzieciakami” Larry’ego Clarka, ale jej własne pomysły nie wykraczają poza podłożenie muzyki klasycznej do sceny moralnej degradacji i okazjonalnego spojrzenia filmowej postaci w kamerę. Może to zrobić wrażenie tylko na kimś, kto przez ostatnie dwadzieścia lat nie widział żadnego filmu niezależnego.

Do tego „Bang Gang” wpada w najgorszą pułapkę, czyhającą na twórców zdecydowanych opowiadać o ludziach wkraczających w dorosłość – używa młodości jako głównej cechy charakterystycznej każdej z postaci. Niemrawo zarysowani George, Alex i Gabriel nie podejmują decyzji z powodu swojego charakteru, przekonań czy nawet sytuacji rodzinnej. Wszystkie ich niemądre posunięcia tłumaczone są dziwacznym przekonaniem, że młody człowiek z definicji musi robić głupstwa. I nie chodzi tutaj nawet o (potrzebny zresztą) etap eksperymentów seksualnych, wymagający nieco moralnej ambiwalencji, ale o najprostsze elementy komunikacji międzyludzkiej, które w świecie przedstawionym z jakiegoś powodu nie funkcjonują. Jesteśmy pozostawieni z papierowymi wersjami młodych ludzi, których nieumiejętność porozumienia się tłumaczona jest znudzeniem, wszechogarniającą siłą mediów społecznościowych, a przede wszystkim wiekiem. Trudno odgonić myśl, że licealiści też są ludźmi i może kierować nimi coś więcej niż najczęściej powtarzane stereotypy o młodszym pokoleniu.

Podtytuł „Bang Gangu” brzmi „Opowieść o współczesnej miłości” i chociaż w filmie rzeczywiście występuje wątek romansowy, zostaje on doklejony na siłę i razi przewidywalnością. Całkiem dobrze pokazuje on jednak podejście twórców do własnego dzieła. Wszystko zagrane jest tutaj zupełnie na poważnie i bez spuszczania tonu. Odrobina dystansu mogłaby osłodzić ten seans, wyciągnąć z opowiadanej historii kilka ciekawych dwuznaczności w zachowaniu młodzieży, pozwolić widzowi cieszyć się w gruncie rzeczy niezłymi zdjęciami i nieco duszącym klimatem francuskiej małomiasteczkowości. Zamiast tego dostajemy pseudopoetyckie ujęcia wpatrujących się w niebo czy w morze chłopaków i dziewczyn, smutnych po kolejnych orgiastycznych przeżyciach. Energiczną młodzieńczość wyplenia stara jak świat pretensjonalność. Na takie rzeczy aż szkoda patrzeć.

„Bang Gang”
reż. Eva Husson
premiera: 11.03.2016