Archiwum
17.04.2015

Podniecająca zabawa i czysta schizofrenia

Katarzyna Kończal
Literatura

Najokrutniejszy miesiąc, jak pisał T.S. Eliot, to kwiecień. Nie dla tłumaczy jednak, którzy właśnie w kwietniu, podczas gdańskiego festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu”, obchodzą swoje prawdziwe święto. To także święto całej literatury, bo bez tłumaczy byłaby ona skazana na jednowymiarowe trwanie w sidłach własnego języka.

Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku, mając na celu promocję (choć biorąc pod uwagę obecny status tłumaczy, należałoby może mówić o rehabilitacji?) sztuki przekładu, stworzył przestrzeń, w której tłumacze, pisarze i miłośnicy literatury przez trzy dni, od 9 do 11 kwietnia, mogli ze sobą rozmawiać i zastanawiać się nad najróżniejszymi wymiarami translatoryki, od problemów warsztatowych przez marketing i rynek wydawniczy aż po kwestie egzystencjalne. Zapełniony od rana do wieczora program festiwalu i po brzegi wypełnione publicznością Teatr Szekspirowski czy IKM, gdzie odbywała się większość spotkań, są najlepszym dowodem na to, że jest o czym rozmawiać i warto inwestować – czas, energię i środki – w kolejne edycje festiwalu. Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury organizowane są co dwa lata, naprzemiennie z festiwalem Europejski Poeta Wolności, a ich inauguracja odbyła się w 2013 roku. Mimo młodego stażu, festiwal należy do najatrakcyjniejszych wydarzeń na literackiej mapie Polski, grając w jednej lidze z krakowskim Festiwalem Conrada czy Poznaniem Poetów. Wyróżnia się on także na scenie międzynarodowej, gdzie rzadko spotyka się festiwale w całości poświęcone tłumaczom i przekładowi. Świeża energia i niebanalność gdańskiego festiwalu, no i oczywiście kuszący nadmorski klimat, należą do jego najmocniejszych stron.

W porównaniu z pierwszą edycją (tematem przewodnim były wówczas języki skandynawskie) tegoroczna odsłona, skoncentrowana na anglojęzycznym obszarze językowym, była zdecydowanie bogatsza. Do pracy nad programem zaproszono świetne tłumaczki i animatorki przekładu: Magdalenę Heydel, Urszulę Kropiwiec i Justynę Czechowską, które zaproponowały szeroką perspektywę patrzenia na przekład, podając do refleksji zagadnienia związane między innymi z problemem wielojęzyczności w tłumaczeniu, przekładem na potrzeby teatru, literaturą postkolonialną w polskim wydaniu, przekładaniem tak zwanej literatury niskiej czy sytuacją tłumacza na rynku książki. O tym wszystkim i wielu innych kwestiach, których nie sposób tutaj wymienić, dyskutowało niemal pięćdziesięcioro gości z Polski i zagranicy: wybitni tłumacze literatury polskiej (m.in. Ostap Sływynski, Jennifer Croft, Soren Gauger, Bill Martin, Jan Swahn, Ursula Phillips), polscy tłumacze (Michał Lipszyc, Maciej Świerkocki, Monika Muskała, Krzysztof Umiński), pisarze i poeci (Olga Tokarczuk, Julia Fiedorczuk, Ignacy Karpowicz, Szczepan Twardoch) oraz naukowcy (Dariusz Czaja, Wiesław Juszczak, Jerzy Limon, Marta Gibińska).

Organizatorzy gdańskich Spotkań zadbali o różnorodność: merytoryczne dyskusje były przeplatane cyklem sensualnych performansów inspirowanych twórczością Julii Fiedorczuk, Olgi Tokarczuk i Ignacego Karpowicza (z osobistym udziałem autora „Ości”), które świetnie przełamywały konwencje konferencyjnych paneli, wprowadzając dodatkową dynamikę. Drugiego dnia odbył się także niecodzienny eksperyment: sparing tłumaczy rozgrywający się między Barbarą Kopeć-Umiastowską i Maciejem Świerkockim, którzy zmierzyli się z tekstem Tima Horvatha „Understories”, nie tylko tłumacząc go, ale tłumacząc też samych siebie z dokonanych wyborów. W tym translatorskim pojedynku, sekundowanym przez Marcina Szustera, nie chodziło o jednoznaczne rozstrzygnięcia (choć dyskusje bywały zajadłe), co raczej pokazanie, że ten sam tekst – w zależności od wrażliwości i światopoglądu tłumacza – można przełożyć na zupełnie różne sposoby i obie wersje dobrze się bronią. Kolejnym ciekawym pomysłem było zaaranżowanie spotkania Olgi Tokarczuk z pięciorgiem jej tłumaczy (na język angielski, węgierski, ukraiński, szwedzki i serbski) – rzadko zdarza się taki widok i tak szczera, a zarazem dowcipna rozmowa. Wszyscy tłumacze zgodnie twierdzili, że proza polskiej pisarki nie ma równych na ich rodzimych scenach literackich i podkreślali fascynującą odmienność i tajemniczość jej utworów, które zyskują dzięki temu coraz liczniejsze grono czytelników na całym świecie. „Tłumacz Olgi Tokarczuk musi być biegunem”, mówił jeden z tłumaczy, podobnie jak inni przyznając, że wielojęzyczność i różnorodna stylistyka jej tekstów stanowią dla nich ogromne wyzwanie i są lekcją własnego translatorskiego warsztatu. Wielu z nich stoi właśnie przed zadaniem przetłumaczenia „Ksiąg Jakubowych”, dlatego w kuluarach festiwalu odbyło się seminarium, w którym tłumacze mogli porozmawiać o najnowszej książce Tokarczuk i czekających ich problemach. To wielogłosowe spotkanie pokazało też, jak świetnie (i czasami nieoczekiwanie) układają się relacje autora z własnymi tłumaczami.

Istotne znaczenie podczas tegorocznego festiwalu miał teatr – nie tylko jako temat rozmów, ale także jako dosłowna przestrzeń, ponieważ spotkania odbywały się przede wszystkim w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, niesamowitym obiekcie, który z zewnątrz wygląda jak antracytowa bryła, a w środku zaskakuje drewnianym wystrojem i otwieranym na oścież dachem. Nie można sobie wyobrazić lepszego miejsca do dyskutowania o przekładzie z literatur anglojęzycznych. Od Szekspira zresztą cały festiwal się rozpoczął – profesor Marta Gibińska wygłosiła inauguracyjny wykład o nośnym tytule, który mógłby się stać mottem całego festiwalu: „Przekłady, jak krew, ratują życie (tekstu)”, analizując polskie tłumaczenia słynnego Sonetu 55 Szekspira. Wykładowi towarzyszyła dyskusja z udziałem wybitnych szekspirologów, profesora Limona i profesor Anny Cetery, którzy rozmawiali o reedycjach dzieł szekspirowskich i potrzebie ciągłego odnawiania znaczeń (Anna Cetera wraz z Piotrem Kamińskim pracują nad nowymi przekładami szekspirowskich dramatów). Jak przyznaje profesor Limon, polski czytelnik paradoksalnie, właśnie dzięki wciąż na nowo pojawiającym się przekładom, jest w lepszej sytuacji niż rodowici Brytyjczycy, skazani na obcowanie z niemal nieczytelną dla nich angielszczyzną. Także ostatni dzień festiwalu poruszał kwestię przekładu dla teatru, do rozmowy zaproszono Jacka Poniedziałka (autora brawurowych przekładów Tenessa Williamsa, Tony’ego Kuschnera czy Sarah Kane), Monikę Muskałę (tłumaczkę dramaturgii niemieckojęzycznej, m.in. Thomasa Bernharda i Wernera Schwaba) oraz Piotra Gruszczyńskiego (dramaturga, krytyka i współautora adaptacji teatralnych Krzysztofa Warlikowskiego). Goście zdradzali tajniki tłumaczenia podporządkowanego wymogom scenicznym, zdecydowanie różniącego się od tradycyjnych literackich przekładów i przyznawali, że tłumaczenie dla teatru stanowi dla nich, z jednej strony, „obszar ogromnej autonomii i wrażliwości”, z drugiej – jest nad wyraz użytkową formą twórczości, wymagającą ciągłej weryfikacji.

Festiwal dobrze pokazał, jak szerokim i różnorodnym zagadnieniem jest przekład anglojęzyczny, w skład którego wchodzą nie tylko literatury brytyjska i amerykańska, ale także irlandzka, kanadyjska, australijska, indyjska, południowoafrykańska i, jak mówi Magdalena Heydel, „każda z nich mówi własnym językiem angielskim”. Stąd pomysł, by jeden z paneli poświęcić literaturze postkolonialnej, choć wszyscy goście (Michał Lipszyc, Tomasz Pindel, Małgorzata Szczurek, Krzysztof Umiński) uznali, że to termin zupełnie nieprzydatny do tłumaczonej przez nich literatury, mocno wykraczającej poza proste etykiety, i najlepiej byłoby go pominąć. Tłumacze, zgodnie z dialektycznym tytułem panelu „Obecność/Nieobecność”, zastanawiali się, czy język polski posiada wystarczająco dużo „kosmopolitycznej wrażliwości”, by udźwignąć obcość tekstów z dalekich Indii czy Afryki, czy i w jakim stopniu są one obecne na naszym rynku i jak wygląda ich polska recepcja, która wciąż niestety, jak przyznawał Tomasz Pindel, operuje tym samym zestawem postkolonialnych stereotypów. Paneliści ciekawie opowiadali też o problemach warsztatowych i dodatkowych rozwiązaniach, jakie muszą wprowadzać do książek, dzięki którym polski czytelnik może zrozumieć często bardzo dalekie od europejskiego imaginarium teksty; zabiegi te stanowią także drogę wyjścia z translatorskiego impasu, którego tłumacze literatury postkolonialnej doświadczają na każdym kroku.

Duży i ciekawy panel poświęcono sytuacji polskiej literatury na rynkach angielskojęzycznych, zapraszając do rozmowy uznanych tłumaczy, między innymi Ursulę Phillips, tłumaczkę Żmichowskiej i Nałkowskiej (która ku uciesze publiczności stwierdziła, że Nałkowska jest zdecydowanie lepszą pisarką niż Wirginia Woolf i koniecznie trzeba ją odkryć dla światowej publiczności) czy kanadyjskiego tłumacza Sorena Gaugera, autora znakomitych przekładów Ficowskiego, Jasieńskiego czy Jagielskiego. Goście zastanawiali się, jaki status ma polska literatura na ogromnej przestrzeni rynku anglojęzycznego i czego zagraniczni wydawcy tak naprawdę szukają w polskich tekstach, innymi słowy: jak bardzo sexy jest polska literatura za granicą. Jeniffer Croft, mieszkająca w Buenos Aires tłumaczka „Biegunów” Olgi Tokarczuk, z rozbrajającą szczerością stwierdziła, że amerykański czytelnik, jeśli szuka seksu, sięga do literatury iberoamerykańskiej, jeśli pragnie mądrości życiowej, czyta literaturę Dalekiego Wschodu, natomiast po polską literaturę sięga po to, by odnaleźć w niej cierpienie. Jednocześnie tłumacze przyznawali, że dzięki swoim wyborom translatorskim chcą pokazywać zróżnicowanie polskiej literatury i robią wszystko, by zaprezentować ją z możliwie wielu perspektyw. Spotkanie jasno pokazało, że tłumacze nie tylko przekładają literaturę, ale są przede wszystkim nieocenionymi animatorami polskiej kultury za granicą.

Najbardziej wyczekiwanym momentem festiwalu był piątkowy wieczór z galą wręczenia Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską imienia Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Nietypowa statuetka, wykonana z papieru przez gdańską artystkę Katarzynę Józefowicz, trafiła w ręce Maryny Ochab. Co do słuszności nagrody nie ma wątpliwości, tłumaczka posiada na koncie przekłady tak znaczących twórców, jak Paul Ricoeur, Georges Bataille, Raymond Queneau, Raymond Roussel. Przewodnicząca jury, Anna Wasilewska, mówiła w uzasadnieniu, że „Kapituła chciała zwrócić uwagę na różnorodność w dorobku laureatki, która gra na kilku fortepianach. Uprawia przekład wszystkich gatunków – oprócz poezji – czyli eseju filozoficznego, eseju historycznego, krytyki literackiej, prozy i dramatu. […] Maryna Ochab potrafi znaleźć właściwą dykcję dla wszystkich tłumaczonych przez siebie pisarzy, mocno ustawić głos, wcielić się w rozmaite role, nadać tekstom właściwą intonację, nie bać się leksykalnej wynalazczości”. Przyznaniu nagrody towarzyszyła prowadzona przez Michała Chacińskiego gala, której nieco showmański charakter podzielił opinię publiczności, choć nie wiem, czy słusznie. Oprawa i estetyka może faktycznie kontrastowały ze skromnością bohaterów, choć jednocześnie podkreślały, że to najwyższy czas, by tłumacze wyszli z cienia. Skoro gala Nagrody Nike czy Paszportów Polityki jest estradowa, dlaczego nie uczynić tego samego gestu w stosunku do tłumaczy? Świetnym pomysłem było zaaranżowanie podczas gali rozmowy Chacińskiego z wszystkimi finalistami, którzy co prawda stanowczo bronili się przed określeniem swojej pozycji jako „bycia pomiędzy”, jednak przyznawali, że to praca rozpięta między euforią i depresją, czysta schizofrenia i radykalne oderwanie się od siebie samego lub jak mówił Jan Gondowicz: „wynajęcie własnej głowy dla kogoś, kto się w niej długo panoszy”, a czasami zwykła praca dla chleba. Tłumacze opowiadali też, choć bardzo niechętnie, o swoich translatorskich rytuałach, tutaj bez zaskoczeń: papierosy i kofeina na pierwszym miejscu (choć Gondowicz zdradził, że lubi tłumaczyć z kotem na kolanach, a Jackowi Poniedziałkowi zdarza się stenograficznie nagrywać swoje tłumaczenia), wspominali także rewolucyjny, choć różnie przez nich oceniany moment przejścia od maszyny i ołówka do komputera, a także próbowali zdefiniować, co znaczy dla nich przekład, który ktoś z nich określił mianem nieustanego „mentalnego kłócenia się z pisarzami”.

Warto też wspomnieć, że gdański festiwal to nie tylko rozmowy z tłumaczami i pisarzami, oprócz nich odbyły się warsztaty tłumaczenia literatury anglojęzycznej, lekcje w trójmiejskich liceach poświęcone tajnikom przekładu poezji, esejów i anglojęzycznej prozy indyjskiej oraz działania edukacyjne i artystyczno-filmowe. Trochę jednak szkoda, że podczas samego festiwalu tak mało miejsca zaplanowano na rozmowy z publicznością – ściśle ułożony program z małą ilością przerw oraz specyficzna, „przyciemniona” przestrzeń teatru (z natury wyśmienita, ale niestety utrudniająca komunikację i tworząca sztuczny dystans, tak psychologiczny, jak akustyczny) nie sprzyjały zadawaniu pytań i ożywionej dyskusji z widzami. Niemniej jednak gdański festiwal to faktyczne „Spotkania” zasługujące na pisanie wielką literą, a nie sztampowa i przeintelektualizowana impreza literacka, dostępna tylko dla wtajemniczonych. Wartości, które dzięki festiwalowi można „odnaleźć w tłumaczeniu” są – jak mówi organizatorka Magdalena Heydel – „fundamentalne dla kondycji człowieka we współczesnym świecie. Przekład nie pełni roli lingwistycznej protezy, ale jest wytłumaczeniem świata, nadawaniem sensu doświadczeniu spotkania z Innym”. Ta holistyczna koncepcja tłumaczeń, którą świetnie odzwierciedlał program festiwalu, zdecydowanie rozszerza pojęcie przekładu literackiego i zwraca uwagę na kulturotwórczą i społeczną rolę tłumaczy.

Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury 2015
Gdański, Instytut Kultury Miejskiej
9–11.04.2015

alt