Gainsbourg: francuski kameleon
Prawie 40 lat kariery, 62 lata i 11 miesięcy życia. Zaczynał od cool jazzu, skończył na synth rocku przełamanym funkiem. Największy sukces przyniosły mu piosenki pisane dla innych oraz album reggae...
Na zawirowania społeczno-polityczne, gospodarcze a także kulturowe roku 2020 krewko odpowiada świat sztuki. To prawda, bywało w tym polu energiczniej, ale jeśli spod ciężkiego kożucha marazmu i restrykcji pandemii artystom i kuratorom udaje się jednak wyjść na scenę, to „krewko” jest tu słowem uprawnionym.
W Polsce warto wspomnieć w tym kontekście wystawy „Czas i piana” w Galerii ASP i Galerii Promocyjnej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie czy „Równorodność. Kolekcja Tomasza Armady” w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Na arenie międzynarodowej do aktualnych problemów odwołują się na przykład: „Urban Antibodies” w Weekend Athens, „A quiet mutiny – persists” w Frith Street Gallery, „Unsetting. Sophie Jung” w Istituto Svizzero, „Our Inheritance Was Left to Us By No Testament” w Richard Saltoun Gallery czy „– a breath? a name? – the ways of worldmaking” w ramach Biennale Gherdëina 7.
Sporo zaplanowanych dużo wcześniej wystaw pozornie nie komentuje wyjątkowego momentu historycznego, w którym się znajdujemy. Kiedy jednak oglądamy zgromadzone na nich prace, mamy wrażenie, że albo oglądamy je przez filtr naszych teraźniejszych doświadczeń, albo artystki i artyści przewidzieli naszą rzeczywistość – albo oba jednocześnie. Można do tego typu ekspozycji zaliczyć retrospektywy – takie jak otwarta 15 października, a trwająca do 21 lutego w Pirelli HangarBicocca w Mediolanie „Short-circuits” (Zwarcia). To wystawa urodzonego w Szanghaju, nieżyjącego już artysty Chen Zhena (1955–2000). Składa się z ponad dwudziestu obszernych instalacji, z których każda zajmuje od kilku do kilkudziesięciu metrów kwadratowych (kilka z nich zobaczyć można w stories na moim Instagramie). Na szczęście miejsca do ekspozycji jest dużo – bo galeria z hangarem w nazwie niegdyś była nim w istocie. Stąd do zagospodarowania jest niebagatelna powierzchnia 11 tysięcy metrów kwadratowych. Teraz hangar, już jako galeria, chętnie i z rozmachem gości artystów (wśród nich był w 2017 roku Mirosław Bałka).
Chen Zhen był jednym z pierwszych chińskich artystów tworzących instalacje, jednym z pionierów ruchu awangardowego. Dorastający w czasie rewolucji kulturalnej (1966–1976), uzyskał stopień licencjata w Shanghai School of Arts and Crafts (1973) i magistra w Shanghai Drama Institute (1978). W 1986 roku wyemigrował do Paryża, gdzie podjął naukę w École nationale supérieure des beaux-arts i w l’Institut des Hautes Études en Arts Plastiques. Na początku utrzymywał się z malowania ulicznych portretów. Niebawem odsunął się od malarstwa na rzecz instalacji – pierwszą wykonał w 1989 roku. Do ich tworzenia stosował przedmioty codziennego użytku: krzesła, stoły, łóżka. Chen mieszkał w Paryżu – kosmopolitycznym mieście, które pozostało jego domem aż do przedwczesnej śmierci w 2000 roku. Większość czasu spędził, pracując i podróżując z grupami społecznościowymi do Republiki Południowej Afryki, Brazylii, czy krajów południowej Azji. Ważnym punktem jego biografii była nieuleczalna choroba – autoimmunologiczna niedokrwistość hemolityczna (AIHA), z którą zmagał się od czasu diagnozy w wieku dwudziestu lat (lekarze sądzili wówczas, że zostało mu jeszcze tylko pięć lat życia).
Chen Zhen tworzył oryginalne interakcje między obiektami i ideami, rzucając światło na liczne powiązania i odwołania, proponując otwarty dialog na szereg tematów: zagrożeń globalizacji i konsumpcjonizmu, przezwyciężenia hegemonii zachodnich wartości i potrzeby zjednoczenia kultur. Uznanie międzynarodowe zyskały już jego wczesne prace, pochodzące z lat 90., przedstawiające „utopie wielokulturowego dialogu, poetyckie krajobrazy pełne niezwykłych materialnych sojuszy, hybryd i nowych połączeń między wschodnimi tradycjami a zachodnim językiem artystycznym”. Sekret sukcesu artysty tkwi w dobrze dobranych składnikach. Korzystając z teorii postmodernizmu, Chen włączał taoistyczne i buddyjskie odniesienia do swoich alegorycznych i często partycypacyjnych konstrukcji. Humanistycznym „lekarstwem” Wschodu rzucił wyzwanie dominacji współczesnych zachodnich wartości, zwłaszcza konsumpcjonizmowi.
W tym kontekście warto wspomnieć „Jue Chang – Fifty Strokes to Each” (1998). Do wykonania tej pracy Chen użył ponad stu krzeseł i łóżek z różnych części świata, tworząc ogromny prowizoryczny bęben, który nawiązuje do bianzhong, starożytnego chińskiego instrumentu perkusyjnego. Grupa tybetańskich mnichów została zaproszona do intonowania modlitw o pokój, a następnie publiczność uderzyła w bębny. Ten zbiorowy akt duchowego wyzwolenia, wykreowany w czasach napięcia na Bliskim Wschodzie i wojny w Kosowie, został pomyślany jako wezwanie do pokoju na świecie. „Jue Chang” został pokazany na Biennale w Wenecji, którego kuratorem był jeden z mistrzów Chena – Harald Szeemann. „Artysta chciał, aby jego sztuka, podobnie jak Josepha Beuysa, miała cel terapeutyczny” – pisze Adrian Searle w „The Guardian”. „Celem tej rzeźby – a sztuka Chen Zhen zawsze starała się pełnić funkcję społeczną – jest wypędzanie demonów. Tytuł nawiązuje do buddyjskiej maksymy Chan, która zaleca poddanie każdej ze stron konfliktu »50 ciosom« jako metodę rozwiązania sporu i osiągnięcia katharsis. To rodzaj homeopatii, traktowania podobnego podobnym, przemocy przemocą. To sposób na przywołanie do porządku”.
Chen Zhen to jeden z twórców, który nie musi nic powiedzieć, żeby jego oeuvre na stałe weszło nam pod skórę. Nie oznacza to, że ci, którzy muszą, robią coś źle; dzieła często mocno związane są z towarzyszącą im ideą czy tekstem i nie ma w tym nic złego. W przypadku Chen Zhena jest inaczej: obiekty są całkowicie samowystarczalne, choć nie pozbawione mocnego tła koncepcyjnego. Przyznam, że rzadko mam okazję brać udział w tak bezpośredniej komunikacji dzieła z odbiorcą. Zetknięcie z pracami Chen Zhena dotyka natychmiastowo i uderza w niedającą się łatwo określić ludzką tkankę.
Weźmy za przykład jeden z obiektów: wytworną wersalkę z twardym siedziskiem. Jest nienagannie oświetlona i precyzyjnie obita. Stoi w galerii samodzielnie wobec innych prac, ma tak zwany oddech, można swobodnie podejść do niej z każdej strony. Obleka ją welur mieniący się szlachetną, złotą barwą. Materiał ma dłuższe włosie – już z daleka widać, że to przyjemny w dotyku „jeżyk”. Wersalka przyciąga wzrok dostojną aurą, trudno przejść obok niej obojętnie. Niemal pachnie starym dworem lub izbą prababki z wykrochmaloną pierzyną. Zazwyczaj w muzeach do takich perełek nie pozwalają podejść. Tutaj jest ona na wyciągnięcie ręki, choć wciąż czuć, że pochodzi nie z tego porządku.
Dopiero znalazłszy się bliżej, zderzamy się z twardą prawdą. Oto wersalka ze snu, skrupulatnie, gęsto i w równych odstępach nastroszona grubymi metalowymi kolcami. W okamgnieniu rozświetlają się ich ostre końce. Wykonujemy krok w tył. Ciało jeszcze chce, ale rozum już nie pozwala. Tak było i w moim przypadku: coś we mnie walczyło. Stałam nieruchomo, próbując zrozumieć. Zanim neurony wykonają niespodziewaną nadprogramową pracę, może po raz pierwszy na tej mózgowej autostradzie, chwilę postoimy w osłupieniu. W końcu ktoś się zaśmieje, ktoś się przestraszy. Kogoś ściśnie w dołku. Ostatecznie oddalimy się w milczeniu tuszującym konsternację, żeby czasem nie zrobić jakiejś głupoty.
Kolejna przygoda czeka kilka metrów dalej. To „Jardin-Lavoir” (2000), czyli „Myjnia ogrodowa”. To kilkanaście ascetycznych łóżek, do których spływa woda z przymocowanych równie minimalistycznych kranów. Tam, gdzie zazwyczaj znajdował się materac, artysta umieścił przedmioty codziennego użytku – książki, dziecięce zabawki, stare monitory, komputery. Znów jest niewygodnie, woda wlewa się i przelewa przez szczeliny klawiatur, a nasze spanikowane umysły atakują setki automatycznych pytań. „Artysta to nie tylko wytwórca dzieł sztuki, ale także budowniczy myśli” – pisze Chen Zhen w swojej autobiografii.
Inną emocją doświadczaną podczas zetknięcia z pracą artysty jest zaskoczenie przechodzące w podziw (co najlepiej oddaje angielskie słowo awe). Przykładem dzieła wywołującego taką reakcję jest „Precipitous Parturition” (1999) stworzone dla „Cities on the Move IV”, międzynarodowego programu objazdowego o azjatyckiej urbanistyce, którego kuratorami byli Hou Hanru i Hans Ulrich Obrist. To dwudziestometrowa figura smoka składająca się z setek dętek rowerowych i głowy uformowanej z wystających kół. Z jej pękatego brzucha wysypują się malutkie czarne plastikowe samochody. Podobnie jak wiele innych instalacji Chena, „Precipitous Parturition” używa procesów cielesnych jako metafory historycznej zmiany. W tym przypadku punktem odniesienia jest chińska transformacja, znajdująca się w ferworze przemiany z narodu rowerów w mocarstwo samochodów. W Muzeum Guggenheima obiekt zawisł w powietrzu w zaprojektowanej przez Franka Lloyda Wrighta rotundzie jako część „Art and China after 1989: Theater of the World”. Inspiracją do stworzenia pracy była reklama chwaląca rozrastający się chiński przemysł samochodowy, którą Chen zobaczył podczas podróży do Szanghaju: „Do roku 2000 sto milionów ludzi będzie miało własne samochody. Dołącz do konkursu motoryzacyjnego w Chinach!” – głosiła.
Chen brał udział w kilku historycznych wystawach, które upamiętniają rozwój światowej sztuki współczesnej. Wiele jego praktyk artystycznych związanych było z doświadczeniem życia w wielu kulturach i z koncepcjami czasu historycznego. Nazywał ten stan „trans-doświadczeniem”. Jego prace pokazywane były m.in. na wystawach w Kunsthalle Wien (2007); Palais de Tokyo, Paryż (2003–2004); MoMA PS1, Nowy Jork (2003); Serpentine Gallery, Londyn (2001); Solomon R. Guggenheim, Nowy Jork (2017–2018); Ullens Center for Contemporary Art, Pekin (2007–2008); Biennale di Venezia (2009, 2007, 1999).
Kluczem do zrozumienia praktyki artysty jest łączenie i chęć rozwikłania zawiłości, które nim szargały: dynamicznej relacji między kulturami Wschodu i Zachodu, technologią a naturą, relacji między jaźnią a ciałem, chińską filozofią i medycyną a zachodnią awangardą. „Sztuka Chen Zhena paradygmatycznie odzwierciedla jego pragnienie znalezienia wizualnej syntezy, która integruje estetyczny wymiar jego ojczyzny z miejscami, z którymi się zetknął, w ciągłej, płynnej wymianie między myślą Wschodu i Zachodu” – czytamy w opisie wystawy. Xu Min, który przez dwadzieścia lat mieszkał i pracował z artystą, podkreśla, że prace Chena Zhen zawsze sprawiały wrażenie związanych z bieżącymi wydarzeniami.
Tytuł mediolańskiej wystawy został zainspirowany metodą twórczą artysty, nazwaną przez niego „zjawiskiem zwarcia” (short-circuit phenomenon). Chodzi o ujawnienie ukrytego znaczenia dzieła sztuki, poprzez wyjęcie go z pierwotnego otoczenia, dla którego powstało, i przeniesienie do innego miejsca. Choć specyficznego uczucia, jakie wywołuje kontakt z pracami tego artysty, nie nazwałabym zwarciem, działanie jego instalacji na odbiorcę jest co najmniej przeszywające.
Dziedzictwo Chen Zhena mieści się między biegunami: z jednej strony skupia jak w soczewce najgenialniejsze wytwory odległych kultur, z drugiej pozostaje skupione na społecznych problemach rzeczywistości, a przez to zawsze aktualne. Trudno oprzeć się wrażeniu, że choć artysty nie ma z nami już od dwóch dekad, wciąż celnie odpowiada na przemarsz absurdów, tragedii i komedii współczesnego świata.
Chen Zhen, „Short-circuits”
kurator Vicente Todolí
Mediolan, Pirelli HangarBicocca
15.10.2020 – 21.02.2021
Prawie 40 lat kariery, 62 lata i 11 miesięcy życia. Zaczynał od cool jazzu, skończył na synth rocku przełamanym funkiem. Największy sukces przyniosły mu piosenki pisane dla innych oraz album reggae...
To książka dla wszystkich „osób, które chcą być kochane”. Kochanie jest powszechne i demokratyczne – ale właśnie może zbyt powszechne, a zarazem zbyt indywidualne, by uważać, że można nadać ten sam komunikat do wszystkich, nikogo przy tym nie krzywdząc...