Archiwum
26.11.2015

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie

Piotr Buśko
Literatura

Jest rok 1994, mam 7 lat i lubię czytać książki z przezroczami. Fascynowały mnie, niby oglądam zamki i fortyfikacje, a tu folia do góry i już widzę, gdzie w pałacu była kuchnia, a gdzie wychodek. Dlaczego teraz o tym wspominam? Bo czytanie „Fynf und cfancyś”, najnowszej powieści Michała Witkowskiego, ma w sobie coś z tamtej frajdy – z tą różnicą, że gdy zdejmuję kolejne przezrocza, moim oczom ukazuje się zgniłe jedzenie, a szalet pełen jest ludzkich odchodów.

Witkowski uwielbia powroty. W swoich dwóch kryminałach odwiedzał kolejno Międzyzdroje („Drwal”, 2011) oraz rodzinny Wrocław („Zbrodniarz i dziewczyna”, 2014). W najnowszej książce autor ponownie wizytuje w „Lubiewie” (2005) i nie jest to powrót geograficzny. Witkowski w „Fynf und cfancyś” dopowiada koleje losów Dianki, swojej ulubionej postaci ze wspomnianej powieści. Do kultowej (w niektórych kręgach) książki nawiązuje nie tylko przywołaniem bohaterki, lecz przede wszystkim formą złożoną z opowiadań. Epizody przedstawiają historie dwóch stricherów – żigolaków, którzy sprzedają swoje ciała klientom gdzieś w Austrii, Niemczech i Szwajcarii. A perypetie, którymi obdarował Witkowski swoich bohaterów, to prawdziwe thug life, życie kurewskie – czasem w luksusie, częściej w syfie.

Na ulice Wiednia początku lat 90. trafiają dwaj chłopcy. Łączy ich płeć, marzenie o wielkiej kasie i wschodnioeuropejskie pochodzenie. Różni za to wszystko; Słowak Dianka to „żena lenywa”, częściej pucharki lodowe niż arbajt; Michał, chłopak z Polski, stricher bogaty z przyrodzenia (25 cm, sic!, a raczej gag!), jest bardziej sprytny niż pracowity, ale właśnie to go uratuje. Trochę w gorączce złota, trochę w malignie, uciekają z domów, by wzbogacić się na zachodniej chuci i głodzie młodości. O tym, że czekają ich syf, kiła i mogiła, dowiedzą się bardzo szybko, a ich piękne wyobrażenia złotowłosych Austriaków zastąpi rzeczywistość tatuśków, staruchów i dziadów, czyli brzuszków, obwisłych cycków i spoconych pach.

Witkowski w „Fynf und cfancyś” zaskakuje brawurową bezpośredniością. Zdziera papierki i pozłotka, na pół łamie czekoladową krowę Milkę (lokowanie produktu) i pokazuje jej wnętrzności. A im mocniej one cuchną, tym bliżej chce się podejść. Autor perfekcyjnie balansuje między obrzydzeniem a podnieceniem i energią kasa-seks, która napędza kapitalizm. Opisuje nie tylko fizjologię płatnego seksu, to dla niego jedynie początek głębszej, przede wszystkim społecznej analizy okresu transformacji. Ale chyba też współczesności.

Zachód prezentowany w „Fynf nnd cfancyś” jest bogaty, wręcz obrzydliwie bogaty. Ulepiony ze złota, czekolady, drogiej kawy i papierosów. Niby golem, kolos na nogach, jeśli nie glinianych, to na pewno z żylakami. Witkowski wnikliwie opisuje uporządkowany świat identycznych dni roboczych i weekendowych resetów. Błyskotliwie przedstawia kulturę piątku, piąteczku, piątunia, która wżarta w korporacyjne i protestanckie głowy, każe zmieniać się przykładnym obywatelom w obleśne typki. To spojrzenie z dystansu na zachodni kapitalizm lat 90. jest dziś zatrważająco aktualne. Byle do soboty, kredyt spłaca się od poniedziałku do piątku, potem wszystko wolno, hulaj dusza. Cykl trwa, karuzela z chłoptasiami kręci się dalej, kapitał młodego ciała krąży w obiegu, jest popyt, jest podaż. Kto da więcej?

Witkowski w powieści jest, rzecz jasna, daleki od moralizowania, wybielania czy też wiktymizowania swoich bohaterów. Nie przedstawi skończonych historii, nie postawi kropki, nie wyjaśni. Jest on także autorem łaskawym i bezlitosnym jednocześnie. Raz daje, to znów zabiera. Nakręca kołowrotek opowieści, by trochę gadały się same, trajkotały jak Dianka lub ściemniały jak Michał Fynfundcfancyś. Bo w nowej książce Witkowskiego jest tyle samo prawd, ile kłamstw. Autor prowadzi jak zawsze świadomą grę, sugerując, że to wszystko jest literaturą, opłaconą, że to jest product placement, po prostu słowa na sprzedaż. Jak wszystko w tym świecie.

Powieść „Fynf und cfancyś” zasługuje na każdą pochwałę, która została już w jej stronę skierowana. Podzielam zdanie większości recenzentów, że od momentu publikacji „Lubiewa” to zdecydowanie najlepsza książka Michała Witkowskiego. Operuje językiem, który znamy doskonale, ale w nowym, bardziej Jelinkowym wydaniu, nie tracąc nic ze swojej bystrości, giętkości i przede wszystkim humoru. Trafne spostrzeżenia Witkowskiego znajdują wyraz w intrygujących metaforach i porównaniach. Azjatyckie prostytutki nazywają się McDonald’s i Rolex, a Michał jak mantrę powtarza pod nosem dekalog młodego strichera. Do moich ulubionych fragmentów książki należy na pewno „Smok Wielogłowy” – w prostocie i zamyśle wręcz genialny. Witkowski skorzystał także z kampowych kodów, ale nie tych, które wyłożone zostały przez Susan Sontag. Autor „Lubiewa” sięga po pedalski kamp, który był przede wszystkim elementem walki politycznej i społecznej. W „Fynf und cfancyś” poprzez zdejmowanie satynowych pościeli i zdzieranie jedwabnych majciochów Witkowski pokazuje nagie, starcze ciało kapitalizmu, który przeżarł dwie wojny światowe. Stary niedźwiedź mocno śpi, a my wszyscy powinniśmy się go bać. Najbardziej doceniam jednak to, że Witkowski nie perfumuje w najnowszej powieści niczego. Chce, żebyśmy poczuli ten smród, który wychodzi także z naszych napchanych czekoladą brzuchów. Ja mówię smacznego i zachęcam do czytania „Fynf und cfancyś” (lokowanie produktu).

Michał Witkowski, „Fynf und cfancyś”
Znak Literanova
Kraków 2015

Fot. Adrian Błachut

alt