Archiwum
22.01.2016

Parszywa ósemka

Marek S. Bochniarz
Film

Po biczowaniu podłych rasistów przez „krnąbrnego czarnucha” w rasowo odwetowym „Django” czas na kolejny etap quentinizacji westernu. A że Tarantino nie z jednego koryta zajada strawę, jego „Nienawistna ósemka” jest w równym stopniu maestrią w kreatywnej dekalkomanii, co „Kill Bill”. Ups, chyba nawet identycznie, ostentacyjnie rozbitym na rozdziały, jak miało to miejsce w tamtej dwuczęściowej bijatyce!

Retro love: cuda, jakich dokonuje siedemdziesiątka

Tak prostolinijnej i niezobowiązującej fabule (o Tarantino zwykło się zresztą w Polsce naiwnie mówić, że robi filmy płaskie jak podstawka do telewizora) uwłaczałoby odjęcie choć części tajemnicy z ostentacyjnie niezgrabnej intrygi. Zamilknijmy zatem enigmatycznie na ten niewdzięczny temat. Pozostańmy lepiej w sferze techniki, którą pyszałek Q. lubi się ponad miarę przechwalać*. „Nienawistną ósemkę” nakręcił w staromodnym Ultra Panavision, nie używanym od lat 60. To jego pierwsza aluzja do staroci, acz żaden spaghetti western nie został zrealizowany w takich przepaścistych i dziwnych ramach: tylko amerykańskie rzeczy robiono na tym szerokokątnym, ekspansywnym formacie (z westernów trafiła doń zamaszyście opowiedziana przez Johna Forda saga „Jak zdobywano Dziki Zachód”).

Już niespieszny początek filmu, w którym obserwujemy detal ośnieżonego krucyfiksu i szerokie ujęcie nadjeżdżającego dyliżansu, pokonującego pokryty śniegiem pejzaż, pozwala połączyć kilka elementów ósmego filmu reżysera. Operowanie mocnymi kontrastami kolorystycznymi (dziękuję ci, taśmo filmowa!), żonglowanie skrajnymi planami, wyrachowane, zimne barwy zdjęć Roberta Richardsona i sugestywna muzyka Ennio Morricone podpowiadają, że nasze przeżycie w sali kinowej ma smak przeszłości muzy świętującej 120-latkę.

Czy liczy się zmiksowana zgrabiałymi rękami cynika stereotypowa historia, plastikowi bohaterowie, naostrzone dykteryjkami dialogi i inne szmirowate, tarantinowskie chwyty? Są one nieistotne, gdy wiemy, że czeka nas przeżycie pokroju fetyszystycznego masażu stóp (tym razem bez Umy T.). Błogości! Ktoś jeszcze zatem wie w tej skretyniałej epoce (drżących o przyszłość debiutantów i zachowawczych, zmęczonych mistrzów), po co tak naprawdę wynaleziono kinematograf! Tak – dla hedonistycznych gapiów.

Najlepsze jest przecież to, że Tarantino dalej kręci swoje absurdalne, puzzlowe filmy, bezczelnie zszywane z rzeczy z odległych, często nie pasujących do siebie parafii, w których daje wyraz miłości do kina człowieka, bacznie oglądającego filmy i od razu, jeszcze zanim skończy się projekcja, mającego pomysł, co i komu podkraść. Druga (bądź trzecia, jeśli poza „Django” uwzględnimy „Kill Bill”) łupieżcza ekspedycja w stronę westernu upływa mu pod jak zawsze zdeterminowaną politycznie i społecznie gwiazdą. Powodem jest to, że abolicjonizm jankesów nigdy nie znalazł stosownie ślicznego wizualnie ujścia w kinie, a rasizm po amerykańcu – i owszem (vide: casus kukluxklanowego „call for submissions” dla pogromców „czarnuchów” w obrzydliwych, choć technicznie lotnych „Narodzinach narodu” D.W. Griffitha).

Przeciw nienawiści do „czarnuchów”

„Jack Beauregard: Doprawdy wyjątkowo mocno starasz się zrobić ze mnie bohatera.
Nikt: Już nim jesteś. Potrzebujesz tylko wyjątkowego zdarzenia –
czegoś, co uczyni cię legendą.
Jack Beauregard: Ale nie rozumiem, co ty będziesz z tego miał?
Nikt: Jeśli mężczyzna jest mężczyzna, musi mieć kogoś, w kogo wierzy.
Jack Beauregard: Spotkałem w życiu wszystkie możliwe typy. Złodziei i morderców.
Alfonsów i prostytutki. Oszustów i kaznodziei. Nawet kilku
gości mówiących prawdę. Człowieka, o którym mówisz – nigdy.
Nikt: Może nigdy go nie poznałeś. Albo ledwo. Ale tylko tacy się liczą”.
„Nazywam się Nobody”, reż. Tonino Valerii, 1973

Nośnikiem tego, co obłożone wagą ciężką, konfliktów na tle rasowym, bycia Innym czy postacią z kulturowego pogranicza jest dla Tarantino Samuel L. Jackson jako major Marquis Warren. Twórców westernów all’italiana cechowały starokontynentalne zabawy z kontrkulturą (i szyderstwo z amerykańskich pulpetów), wprowadzanie dwuznacznych moralnie osób: spadkobierców wojny secesyjnej czy wypadków meksykańskich. Taki socjologiczny typ często grywał u Włochów Lee Van Cleef, odkrywający w Europie swoją drugą młodość. W „Dniach gniewu” Valeriego jako charyzmatyczny rewolwerowiec, Frank Talby, nosił na sobie niezmywalne piętno morderstw (odwetowych?), a w eleganckim kostiumie był równie przerażający, co niejeden operowy upiór.

Jackson, który ma za sobą bycie Afrosamurajem (efekt osobliwych doświadczeń z anime), zajadającym świństwa z Maca Amerykaninem (to jego osobliwy mariaż z popkulturą) w świecie dystyngowanych Brytoli z „ Kingsman: Tajne służby”, tym razem ogniskuje w swojej roli mroczną przeszłość Stanów Nie-do-końca-zjednoczonych. A że Tarantino lubi opowiadać dykteryjki ustami bohaterów bez pokazywania ich na ekranie, dobrze wiemy, że o majorze jeszcze w filmie niejeden raz usłyszymy.

Chichranie się z dialogów

„Frank: Przyszłość nie ma dla nas znaczenia. Teraz nic już
nie jest ważne – ani ziemia, ani pieniądze czy kobieta.
Przybyłem tu, by cię spotkać, ponieważ wiem, że powiesz mi teraz, czego szukasz.
Harmonica: Dopiero w chwili śmierci…”
„Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, reż. Sergio Leone, 1968

Przeniesienie uwagi z wydarzeń na rozmowy nie jest jednak próbą cierpliwości widza. Zwłaszcza że niewybredne „żarciochy” wywołają w nim pohukiwania rechotem. Wulgarne, rasistowskie żarty przypominają nam, dlaczego zachowawcza, acz ładna „Chwała” Edwarda Zwicka nigdy nie dokonała takiej pracy w publiczności, jaką chyba miała. Być może tylko upomnikowienie czarnego 54. regimentu z Massachusetts i jego heroicznej zagłady podczas walki o fort Wagner nie odegrało zbawiennej roli dla narodu amerykańskiego. Pamiętajmy też, że ograniczone umysłowo „czarnuchy” (jak to boli! w tym okropnym filmie) prowadzi do boju wyedukowany biały, Robert Gould Shaw (nijaki Matthew Broderick). Jego śmierć nie powoduje raczej, że czarna część publiczności czuje zadośćuczynienie, skoro powiedziano jej właśnie, iż nie potrafi samodzielnie myśleć i organizować się wojskowo (co by było, gdyby ten naiwny film zobaczyły Czarne Pantery?).

Tarantino nigdy nie uczyniłby czegoś tak miałkiego. Proponuje zamiast tej politycznie poprawnej, filmowej pustoty brutalny i szczery portret Ameryki. A w relacjach między bohaterami, obrzucającymi się obelgami i kpiącymi z głupoty adwersarza (nie zauważając własnych ograniczeń), szuka potencjału do nieoczywistych stronnictw. Być może tylko „w praniu”, pod naporem nieprzewidzianych wypadków mieszkańcy USA są w stanie się zjednoczyć przeciwko wspólnemu wrogowi. Nie wiem tylko, jak się czuć po wyjściu z kina, gdy już wiem, kim ten wróg jest.

Zaciech z mordowni 

„Ostatnia lekcja dla ciebie, Scotty: gdy zaczynasz zabijać, to już nie możesz przestać”
Frank Talby uczy bycia mordercą żółtodzioba w „Dniach gniewu”, reż. Tonino Valerii, 1967

Quentinizacja spaghetti to polanie go jeszcze bardziej zbrutalizowaną przemocą, niż miało to miejsce w historycznie wyprodukowanych posiłkach. Niemniej szyderstwo na temat skłonności Q.T. do operowania ciałem ludzkim jako workiem krwi znajduje w „Ósemce” odpór w postaci pięknie przesadzonej realizacji, godnej uwagi fana niewyszukanych rzezi z horrorów. Każdy rozlew krwi jednak niesie u reżysera jakowyś sens, czasem może i zbyt czytelny. Być może te sztubackie gry (o, patrzcie, dlaczego ten czy tamten musi zejść) są zbyt ostentacyjne, lecz trudno byłoby nagle przypisać Amerykaninowi nadmierną dozę bycia serio, skoro robi kino w świecie wszelakich „post-”, a nie szmirowate produkcje nieświadomie kampowe (choć takie kocha). Czasem jednak jego osobliwe, teatralne zabawy z bogactwem historyczno-kulturowym rozgrzebywanego przezeń medium publiczność myli z czymś normalnym. Tak czy inaczej – idzie to w imponującą frekwencję, jakiej mogłyby pozazdrościć autentyczne spaghetti, robione tanio i w pogoni za krótkim czasem przydatności do spożycia.

A zatem: tak! Spieszmy do kin, tych z dużym ekranem i niezdrowym jedzeniem na „Nienawistną ósemkę” i cieszmy się jak dzieci!

* Polecam lekturę niektórych list płac filmów Tarantino – szybko odkryjemy, że zdarzyło mu się robić za człowieka-orkiestrę (to wybaczalne, skoro i tak jest najbardziej zorientowaną w dziwnych filmach osobą na planie i dobrze wie, co chce mieć na finalnym obrazie).

„Nienawistna ósemka”
reż. Quentin Tarantino
premiera: 15.01.2015

alt