Archiwum
12.12.2019

Odsłuchy listopada

Mateusz Witkowski
Muzyka

Nowe gwiazdy, gwiazdy upadłe, kandydatki na gwiazdy, gwiazdy przejrzałe – trudno się w tym wszystkim połapać. Aby uporządkować nieco fakty, prezentuję swój subiektywny przegląd listopadowych premier.

 

Coldplay
Everyday Life
(Parlophone/Atlantic)

„O nie, Coldplay nie tylko zrzyna ze wszystkiego, co najgorsze w twórczości U2 po 1997 roku, ale i, podobnie jak Bono, chce zbawiać świat!” – powiedzą jedni. „No dobrze, ale czy nie warto wykorzystywać popularności, aby mówić o rzeczach ważnych?” – odpowiedzą drudzy. I wszyscy będą mieli rację.

Podział płyty na dwie części – „Sunrise” i „Sunset” – podniosły, symfoniczny utwór na otwarcie, zaproszenie do współpracy muzyków spoza zachodnich kręgów kulturowych i wiele, wiele innych. Od początku wiadomo, że mamy do czynienia z przedsięwzięciem niezmiernie ambitnym, ale i pretensjonalnym. Chris Martin to wciela się w Boba Dylana („Guns”), to łączy ze sobą ostatnie dokonania The 1975 i – znów – U2 z czasów świetnego „Unforgettable Fire” (singlowe „Orphans” dotyczące kryzysu uchodźczego), to znów udaje się na wycieczkę do Harlemu („BrokEn”). W przypadku tego typu zespołów podobne zabiegi powinny skutkować osunięciem się w patos, koturnowość, banał. Tymczasem po raz pierwszy od dawna można odnieść wrażenie, że Coldplay jest zainteresowane czymś więcej niż graniem przeciętnych, acz dość chwytliwych utworów na największych stadionach tego świata. Wróciła też, nieobecna na ich ostatnich albumach, przestrzeń. Wreszcie: gdy Martin śpiewa we wspomnianym „Guns” słowa „Everyone’s gone fucking crazy. Everything tangled in blue”, to wiemy, że wcale nie wciela się w kolejnego rockowego proroka w cekinach. Po prostu ma już dość tego, co się wokół dzieje.

„Everyday Life” to płyta balansująca na granicy pretensji, promowana dość konwencjonalnym singlami (np. „Daddy/Champion of the World”), czasem nazbyt dosłowna. Pytanie tylko, czy o palących problemach współczesności rzeczywiście należy mówić w zawoalowany sposób, przy użyciu możliwie wyrafinowanych środków.

Papa D
35 lat
(Universal Music Polska)

Zespół Papa Dan… przepraszam: Papa D obchodzi właśnie trzydziestopięciolecie. Z tej okazji Paweł Stasiak i spółka postanowili wydać zbiór swoich największych przebojów, poszerzony o cztery premierowe single (i to nimi się dziś zajmiemy). Cóż – wszystkiego najlepszego.

Tyle, jeśli chodzi o uprzejmości i kronikarskie obowiązki. Przyznam, że „the best of” Papsów przyjmuję z niemałym bólem. Wszak losy grupy należą do najbardziej pokręconych i fascynujących w historii polskiej muzyki rozrywkowej. Pełno tu zwrotów akcji, rozstań, powrotów, zmian personalnych. No i ten tajemniczy „Adam Patoh”, czyli ukrywający się pod jednym pseudonimem duet Sławomira Wesołowskiego i Mariusza Zabrodzkiego, autorów i producentów najlepszych kompozycji z katalogu zespołu. W tym tkwi problem: konflikt między członkami Papa Danc… D a wspomnianymi sprawił, że Papsi są dziś zespołem całkowicie bezzębnym, skazaną na udział w retrofestiwalach ciekawostką z lat 80. Premierowy materiał to niezdrowa porcja miałkiego, milenijnego popu à la polonaise, który każe myśleć o Piotrze Kupisze jak o naprawdę pomysłowym kompozytorze. Niby-taneczne „Wracam”, „Wiecznie młodzi” i „Teraz”, udekorowane gdzieniegdzie nieśmiałymi ejtisowymi wstawkami, nie mają w sobie ani grama czaru znanego z „Poniżej krytyki” czy (mniej udanego) „Naszego ziemskiego Edenu”. Fakt, że grupa wspiera się autorami takimi jak Filip Siejka (współpracował m.in. z Patrycją Markowską) czy Juliusz Kamil, mówi sam za siebie. Nieco lepiej wypada „Mamy cały świat” z zapamiętywalnym hookiem wokalnym (utwór napisał Grzegorz Porowski znany z Rotarów), to jednak za mało, aby pozbyć się niesmaku.

A więc jeszcze raz: wszystkiego najlepszego. Ale pogódźcie się już, panowie.

Enchanted Hunters
Dwunasty dom
(Latarnia)

Skoro o Adamie Patohu mowa, zostańmy przy lokalnych wariantach synth popu. Wreszcie ukazał się nowy longplay Enchanted Hunters, dodajmy: dopiero drugi w karierze zespołu. O „Dwunastym domu” szeptano już od jakiegoś czasu, że to zestaw utworów, jakiego w polskim indie do tej pory nie było. Słusznie?

Zacznijmy od tego, że Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzica nagrały naprawdę bardzo dobrą płytę. Powtórzmy jeszcze raz: naprawdę bardzo dobrą płytę. Singlowy „Plan działania” już jakiś czas temu zachwycił zresztą gros niezalowych krytyków – padały nawet mocne stwierdzenia w rodzaju „polskiego refrenu wszech czasów”. I tu tkwi być może pułapka. Jeżeli do odsłuchu „Dwunastego domu” podejdziemy, trzymając się kurczowo tropu piosenkowego, niechybnie poczujemy się zawiedzeni. To nie jest płyta naszpikowana wybitnymi refrenami, jak mógłby sugerować pierwszy z promujących ją utworów. Akcent pada raczej na faktury, aranżacyjną pieczołowitość, wokalne dialogi. Enchanted Hunters wydobywają to, co najlepsze z dębsko-jurksztowiczowego popu, sięgają też po mniej oczywiste nawiązania („Dwa Księżyce” wiele zawdzięczają Ewie Bem), lawirują między sophisti popem a najntisowym techno („Przyjaciel”), zgrabnie przechodzą od – przypominającego o ich muzycznej przeszłości – folku do EDM („Burza”). Czasem można mieć jedynie wrażenie, że duchostylistyka, która stanowi dla nich główne źródło inspiracji, ogranicza nieco ich eksperymentalny zapał. Na ogół jednak duet wychodzi z próby narosłego przed premierą hype’u obronną ręką.

 

 

TOP 3 polskich płyt wydanych w 2019 roku? Niewątpliwie. Jedna z najlepszych polskich płyt dekady? Absolutnie niewykluczone. Najlepsze piosenki od czasów wspomnianego „Poniżej krytyki”? Tu apeluję o spokój. A jednocześnie: wyczekuję z utęsknieniem przyszłorocznego albumu Rycerzyków, być może najciekawszej polskiej grupy operującej w rejestrach duchologicznych.

Billie Eilish
everything i wanted (singiel)
(Darkroom/Interscope)

Pozachwycaliśmy się już długogrającym debiutem „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” lub powzruszaliśmy ramionami, obserwując całą tę Eilish-manię. (Przyznaję: należę do wątpiących.) Niezależnie od punktu widzenia czas powiedzieć: sprawdzam.

Singiel „everything i wanted” to pierwsze oficjalne wydawnictwo Amerykanki od czasu premiery wspomnianego albumu i towarzyszących mu singli. Jak wspominała sama Billie: „Do napisania utworu zainspirował nas sen. Otóż śniło mi się, że popełniłam samobójstwo i nikogo to nie obeszło – moi przyjaciele i współpracownicy mówili mediom: cóż, nigdy za nią nie przepadaliśmy”. Kolejny pean na cześć własnego egocentryzmu? A może minoderyjny lament związany z tą przeklętą sławą, która odziera z prywatności i nie pozwala na nawiązanie normalnych relacji? Skądże. Najnowszy singiel Eilish, napisany – jak większość jej utworów – wspólnie z bratem Finneasem, opowiada przede wszystkim o nierozerwalnej więzi łączącej rodzeństwo oraz o, mówiąc oględnie, umiejętności oddzielania ziaren od plew. To wszystko zostało podane w intymnej, medytacyjnej formie: dominuje partia pianina potraktowana całą gamą filtrów i ubarwiona ASMR-zabiegami charakterystycznymi dla twórczości Eilish. „everything i wanted” dowodzi, że w rodzinie O’Connellów poza spodziewanym twórczym fermentem ma miejsce powolna zmiana mentalna – o kopiowaniu wypracowanych wcześniej (i jakże skutecznych) wzorców nie może być mowy.

Na jednoznaczne wnioski jest jeszcze za wcześnie. Coś mówi mi jednak, że kolejny longplay Eilish wzbudzi we mnie znacznie intensywniejsze emocje niż osławiony debiut.

© Lars Crommelinck Photography on Flickr (CC BY 2.0)