Archiwum
31.12.2013

Obsługiwałem amerykańskiego prezydenta

Michał Piepiórka
Film

Opowiedziana przez Lee Danielsa historia życia Cecila Gainesa rozpoczyna się na polach bawełny, a kończy spotkaniem w Białym Domu z Barackiem Obamą – pierwszym czarnoskórym prezydentem USA. Wbrew pozorom fabuła „Kamerdynera” nie jest opowieścią o społecznym awansie – ucieczce z plantacji, pracy w kolejnych coraz bardziej luksusowych hotelach i otrzymaniu posady kamerdynera w siedzibie amerykańskiego prezydenta. Choć wszystkie punkty biografii Gainesa – prawdziwej postaci, na losach której oparto fabułę – pojawiają się w filmie, nie one stanowią główną oś tej historii.

Postać Cecila jest potrzebna Danielsowi jako medium historii – w losach jego rodziny, jak być może w żadnej innej, odcisnęły się przemiany, jakie zaszły w świadomości Amerykanów i ich postawie wobec czarnoskórych współobywateli. Urodzony na plantacji bawełny od małego był wychowywany w poczuciu niższości w stosunku do białych właścicieli. Migracja na północ, wyswobodzenie się z fizycznej opresji i pokonywanie kolejnych szczebli kariery nie były jednak konsekwencją jego politycznego zaangażowania i sprzeciwu wobec rasowych niesprawiedliwości. Zmiana miejsca pracy z pola bawełny na kuchnię wiązała się jedynie z odciążeniem pleców i lepszym komfortem pracy – stosunek zależności nie zmienił się nawet, gdy obsługiwaną osobą został sam prezydent Stanów Zjednoczonych.

Nabyta na polach bawełny i salonach białych milionerów uległość nie pozwalała bohaterowi na wykrzyczenie sprzeciwu, podniesienie ręki na niesprawiedliwych lub przynajmniej wskazanie ich palcem. Jego światem była codzienność – angażująca praca, życie rodzinne, spotkania towarzyskie ze znajomymi. Swoją sytuację społeczną Gaines traktował jako ciężko wypracowaną zdobycz i raczej martwił się o jej utrzymanie – jego najważniejszym celem było trzymanie dzieci z dala od pól bawełny, gdyż wciąż miał w pamięci horror z własnej przeszłości. Działalność Martina Luthera Kinga, nienawiść rasowa Ku Klux Klanu czy walka rządu z terrorem Czarnych Panter byłyby jedynie chwytliwymi prasowymi tematami, godnymi co najwyżej niezobowiązującej pogawędki ze znajomymi, gdyby nie syn Cecila, Louis. Urodził się jako wolny człowiek, a po latach edukacji w Waszyngtonie żyje w zupełnie innej rzeczywistości niż ojciec – uległość starszego pokolenia zastąpiła u Louisa potrzeba głośno wyartykułowanego sprzeciwu wobec zbyt powolnych przemian w sprawie segregacji rasowej.

Właśnie te różnice pokoleniowe, stanowiące zarzewie wzajemnego niezrozumienia, tworzą oś snutej opowieści, która rozgrywa się na przestrzeni prawie dziewięćdziesięciu lat. Następujące po sobie społeczeństwa – żyjące w innych kontekstach kulturowych i politycznych – posiadały odmienną normę stosunków rasowych. To, co dla Cecila było awansem i niebywałym cywilizacyjnym skokiem, dla jego syna jest powodem do wstydu i symptomem głęboko zakorzenionych rasowych nierówności. Natomiast dla wnuczki, dorastającej już pod rządami Obamy, walka Louisa przy boku Luthera Kinga będzie równie abstrakcyjna jak zbieranie bawełny dla ojca dziewczyny.

Uchwycenie tych zmian w mentalności kolejnych generacji to bodaj największe osiągnięcie Danielsa – być może jego perspektywa nie jest szczególnie odkrywcza, lecz nie znam lepszej od „Kamerdynera” tak szeroko zakrojonej filmowej kroniki walk czarnej społeczności o własne prawa. Właśnie tak należy oglądać dzieło twórcy „Hej, skarbie” – jak repetytorium z historii dla średniozaawansowanych. Nie jest to jednak lekcja historii znana z liceum, lecz wykład z historii społeczeństwa. Daniels nie zalewa nas datami ani politycznymi wydarzeniami czy biografiami znaczących postaci. Co prawda i one się pojawiają, lecz na marginesie – sednem są zmiany w mentalności Amerykanów, które doprowadziły do sytuacji niepojętej dla starszych pokoleń – wyboru czarnoskórego kandydata na prezydenta.

Każdy bryk z historii niesie za sobą groźbę uproszczenia – zbyt szeroko zakrojona opowieść, rozciągająca się na pokolenia musi zawierać obraz syntezujący rzeczywistość, a nie ją dogłębnie analizujący. Daniels koncentrując się na konflikcie dwóch pokoleń, odzwierciedlających odmienne mentalności, dokonał daleko idącej redukcji obydwu postaw. Cecil i jego znajomi zostali przedstawieni jako konserwatywni zwolennicy zastanej sytuacji, troszczący się jedynie o pracę, płacę i dobrą zabawę w weekend. Louisowi to jednak już nie wystarcza – reprezentuje bojowniczą frakcję młodszego pokolenia, dla którego uległość i zachowawczość to zdrada. Przy tak postawionej sprawie trudno sympatyzować z którąkolwiek ze stron. Dlatego „Kamerdyner” przypomina filmowy plakat polityczny, zbyt ogólnikowo i dosadnie artykułujący założoną tezę. Daniels rysuje na nim, momentami nadmiernie jaskrawymi barwami, syntetyczne przedstawienie historii walk z dyskryminacją rasową, zwieńczoną wyborem Obamy na prezydenta. Gdyby film powstał w roku wyborczym, zapewne zostałby odebrany jako nachalna agitka polityczna na rzecz wsparcia kandydata demokratów.

Historia życia Cecila Gainesa jest gotowym scenariuszem filmowym – był wyjątkową osobą, wiedzącą, co to ciężka praca, a przy tym potrafiącą zaskarbić sobie serca kolejnych pięciu prezydentów, dla których pracował.  Reżyserowi nie udało się wydobyć dostatecznego dramatyzmu klinczowej sytuacji, w której znalazł się bohater – ojciec bojownika walczącego z dyskryminacją rasową i pracownik Białego Domu, gdzie nie toleruje się posiadania poglądów politycznych. To, co najciekawsze w postaci Gainesa, zostało z niej wyeliminowane – pozostała jedynie sympatyczna wydmuszka po przejściach z problemami rodzinnymi jednowymiarowego świadka historii, o tyle ciekawego, że przyglądającego się jej z prezydenckiej kuchni.

„Kamerdyner”, reż. Lee Daniels
premiera 26.12.2013

alt