Archiwum
10.11.2017

O czym mówię, kiedy mówię o „Mother!”

Maciej Bogdański
Film

Gwizdy na widowni, buczenie na pokazie premierowym, sprzeczne sprawozdania z sali kinowej – afera rozpoczęta. Nieco kontrowersji zawsze dobrze robi promocji i nagle po tegorocznym festiwalu w Wenecji najwięcej mówiło się wcale nie o wielkich wygranych, a o „Mother!” Darrena Aronofsky’ego, która budziła, jak to się dzisiaj ładnie mówi, „mieszane uczucia”, sprawiając trudność zarówno widzom, jak i recenzentom, niepewnym, jak wytłumaczyć przeżywane podczas seansu emocje. Do gorącej dyskusji dołączyły różnorodne postaci ze świata filmu – między innymi broniący obrazu Aronofsky’ego i narzekający na współczesną krytykę filmową Martin Scorsese, jak i sam reżyser usiłujący wyjaśnić stojące za dziełem koncepcje. Czy sam film zasługuje na tak rozbuchaną debatę? Nie – to dosyć kłopotliwe kino, niepozbawione swoistego czaru, ale poważne do ciężkiej do przetrawienia przesady i zbyt często nieświadome wagi stosowanych przez siebie środków artystycznych. Wydaje się jednak, że Aronofsky trafił na pewien czuły punkt w małym kinematograficznym światku, nieprzygotowanym na tego rodzaju pozycję. I nie chodzi tutaj wcale o kontrowersyjność samego materiału, która nie wychodzi wcale ponad normę, do jakiej jesteśmy już w kinie przyzwyczajeni (chociaż na pewno chciałaby), a raczej o to, jak jego estetyka wpasowuje się w bardziej szeroki krajobraz współczesnego filmu. Nie chodzi nawet o samo „Mother!”, a raczej o to, co jej odbiór mówi o nas samych – siedzących na sali widzach. A o tym oczywiście zawsze warto porozmawiać.

Nietrudno wyobrazić sobie świat, w którym tego rodzaju film przeszedłby bez żadnego echa. Prosta historia bezimiennej kobiety mieszkającej z nieco starszym od niej mężem w ogromnej posiadłości, gdzie nagle zaczynają wdzierać się nieproszeni goście to dla twórców jedynie pretekst do mnożenia kolejnych metafor i symboli. Te dalekie są jednak od subtelności: pełno tu przede wszystkim ukochanych przez Aronofsky’ego odwołań biblijnych (pobieżnie traktuje się tutaj o sporej liczbie ważniejszych wydarzeń z obu testamentów) i nieco niezręcznych tez o zabarwieniu feministycznym (gryzących się z przyjętą estetyką). Całość ma w sobie posmak taniego, niezależnego horroru, naiwnego i niemogącego powstrzymać się od hiperbolizacji wszystkich ekranowych emocji i zdarzeń, a odbiór widza w dużym stopniu zależeć będzie od przyzwolenia na tego rodzaju konwencję. Kolejne postaci wkraczają do domu, grana przez Jennifer Lawrence bohaterka cierpi wciąż i bez przerwy, a pomiędzy kolejnymi okropnymi wydarzeniami wszyscy wymieniają się sztucznym, natarczywie filozoficznym dialogiem.

Brzmi to pretensjonalnie i takie też jest. Nie powinno to jednak być niespodzianką dla kogoś zaznajomionego z twórczością Arronofsky’ego, od początku kariery lubującego się w efektownej manipulacji emocjonalnej i nie najlepiej maskowanej, pozornie wysublimowanej metaforyce. Od zawsze preferował on uderzenie obuchem w twarz, a tutaj przynajmniej czyni to szczerze i dosadnie, jako że „Mother!” koniec końców nie staje się nawet horrorem, a po prostu kinem eksploatacji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyser, kreując kolejne sceny, których struktura ma przywodzić na myśl pogarszający się z minuty na minutę koszmar, zainteresowany jest przede wszystkim jak najbardziej dotkliwym oddziaływaniem na zmysły odbiorcy. I w tym też sprawdza się najlepiej – jako studium osaczenia i bezsilności, „Mother!” potrafi bardzo efektywnie przyprawić o dreszcze i wprowadzić w stan podwyższonego niepokoju. Duża w tym zasługa przede wszystkim niezaprzeczalnej wirtuozerii technicznej całego projektu, doszlifowanych zdjęć i wspaniałego dźwięku, do których w tego rodzaju kinie zdecydowanie nie jesteśmy przyzwyczajeni. Ale samo sedno pozostaje równie naiwne, co w rasowym kinie klasy B, wespół z charakterystyczną moralną ambiwalencją całości, typową dla każdego filmu eksploatacji. Jak w końcu można potraktować poważnie wszystkie przedstawiane oblicza mizoginizmu, jeżeli reżyser, świadomie czy nieświadomie, tak bardzo upaja się cierpieniem własnej bohaterki? Jak zaakceptować biblijne konteksty, kiedy całość jest dosłownie o krok od popadnięcia w ostateczny kicz? Tutaj Aronofsky’ego nie uratują jego nudnawe symbole, ale poniekąd sama estetyka, która powstrzymuje film od popadnięcia w zwyczajną niesmaczność, a przywiedzie raczej na nasze usta sympatyczny uśmiech politowania, jakim można by na przykład obdarzyć zbuntowanego nastolatka z wysokimi ideałami, próbującego za wszelką cenę udownodnić nam, jakim to jest buntownikiem.

I tutaj zapewne znajduje się źródło całej afery. „Mother!” wydaje się pewnego rodzaju podsumowaniem trwającego od kilkudziesięciu lat kinowego mezaliansu – łączenia kina autorskiego z gatunkowym, sztuki wysokiej z czystą rozrywką – i ostatecznym doprowadzeniem tej koncepcji do ślepego zaułka. Nie działa ona najlepiej jako film dla koneserów kina niezależnego, którzy szybko odkryją, że za metaforyką całości nie kryje się zbyt wiele i nie działa też jako film dla zwolenników ekranowego epatowania okrucieństwem, którzy zapewne woleliby, żeby twórcy nadali swoim postaciom imiona albo chociaż powstrzymali się od pokrętnego przedstawienia przypowieści o Kainie i Ablu (naprawdę niespecjalnie ważnej dla wymowy filmu). Nowe dzieło autora „Czarnego łabędzia” to po prostu świetnie nakręcony kawałek śmieciowego kina, rozbuchanego w swojej pretensjonalności i bardzo nieporadnego, ale jednak osiągającego coś, o co w kinie dzisiaj coraz trudniej – oryginalność. Bo czegokolwiek by o „Mother!” nie mówić – trudno porównać ją do czegokolwiek innego. Nie przystawałoby recenzentowi do seansu nie zachęcić, bo nawet jeśli nie przyniesie on satysfakcji, na pewno posłuży za ciekawy temat do dyskusji. Osobiście bawiłem się na seansie „Mother!” całkiem nieźle – kakofonia dźwięków zadziałała odpowiednio, udało mi się przymknąć oczy podczas co bardziej dosadnego epatowania metaforyką, otworzyć je też szerzej na dosyć szalone atrakcje mające miejsce pod koniec. Z kina wyszedłem z uśmiechem na twarzy. To, że Aronofsky’emu wcale nie o to chodziło, wydaje mi się sprawą drugorzędną.

 

„Mother!”
reż. Darren Aronofsky

premiera: 3.11.2017